Sprawozdanie
Kinga Kępa
Po pierwszej, ubiegłorocznej, kajakowej wizycie w Wenecji pozostało więcej pytań niż odpowiedzi. Powrót do tego miasta na wodzie był tylko kwestią czasu. Udało się wrócić już po roku i szczęśliwie zgrać termin z kolejną 39-tą edycją Vogalongi.
Tym razem wybraliśmy się większą grupą niż poprzednio. Koronkowa logistyka podróży do Wenecji, której warto byłoby poświęcić osobny artykuł, udała się i w sobotę w południe 18 maja 2013 na horyzoncie ujrzeliśmy Wenecję. Pobyt na wodach laguny zorganizowaliśmy podobnie jak rok wcześniej: jedzenie, wodę pitną, namioty, śpiwory, ubrania i dobry humor wpakowaliśmy w sześć jednoosobowych długich kajaków z zamiarem biwakowania na bezludnej wyspie niewiele ponad kilometr od granic Wenecji. Noc przed Vogalongą bezludna wyspa była bardzo zamieszkała. Klub Kajakowy Arcobaleno (tłum: „tęcza”) urządza tu co roku piknik dla kajakarzy, którym „organizuje” pobyt na Vogalondze. Tym razem także było tu tłoczno. Kiedy podpłynęliśmy do wyspy, na ogromnym grillu piekły się kurczaki i kiełbaski, a wino lało się strumieniami. Zostaliśmy powitani ofertą przyłączenia się do imprezy (nie za darmo). Odmówiliśmy grzecznie, tłumacząc, że mamy wszystko ze sobą i znaleźliśmy miejsce na wciśnięcie w namiotowe miasteczko dodatkowo trzech namiotów.
Poranek w dniu Vogalongi powitał nas deszczem i wiatrem. Morska woda dokoła wyspy silnie się zafalowała. Dwoje z nas zgłosiło się na Vogalongę jako uczestnicy, dwoje chciało zobaczyć tylko tę wenecką masę krytyczną jako obserwatorzy, a dwoje uzyskało akredytacje prasową, licząc na dodatkowe przywileje dla dziennikarzy.
Niestety już na miejscu okazało się, że „akredytacja prasowa” nie daje żadnych dodatkowych przywilejów, nie zobowiązuje organizatorów do niczego i nie otwiera żadnych drzwi (marzyło się nam wejście na dzwonnicę na San Giorgio Maggiore, żeby lepiej widzieć start Vogalongi, albo wciśnięcie się do helikoptera dla prasy lub choćby do motorówki – nic z tego). Postanowiliśmy więc, po obejrzeniu startu, popłynąć pod prąd Vogalongi, żeby jak najlepiej widzieć wszystkich uczestników.
Mocny deszcz na starcie i podczas płynięcia nie pozwolił na wrażenia, o jakich marzyliśmy, kolory na kartach pamięci aparatów nieco wyblakły, a cała nasza uwaga była skupiona na osłonięciu sprzętu fotograficznego przed słoną i słodką wodą. Na szczęście ulewa nie trwała cały dzień i powrót uczestników Vogalongi do Wenecji odbywał się w słońcu.
Podobnie jak rok temu, tak i tym razem odniosłam wrażenie, że Vogalonga to największe wiosłowe święto na świecie. A dodatkowo prawdziwy wyciskacz łez. Wzruszenie sprawiało, że moje oczy wilgotniały zarówno podczas wystrzału oznajmiającego start, jak i wtedy, gdy w tłumie widziałam dumnie powiewające polskie flagi. Wzruszenie nie słabło, gdy olbrzymie bębny wybijały rytm dwudziestoosobowym smoczym łodziom z hukiem, od którego drżały szyby w oknach każdego średniowiecznego palazzo w Kanale Grande. Słyszeliśmy grany na trąbce hymn niemiecki przez wioślarza niemieckiej kanadyjki. Po raz pierwszy w życiu widzieliśmy ogromne, napędzane dwunastoma czterometrowymi wiosłami, gondole. Były także dmuchane pontony, hawajskie łódki, kajaki w każdym możliwym rodzaju, były ogromne wiosłowe „galery” i sportowe osady wiosłowe rodem z Oxfordu. Nie zabrakło typowo weneckich łódek z „systemem napędowym” jak w gondolach. Coś pięknego! Ale czynnikiem, który dostarczył największych wzruszeń były emocje, malujące się na twarzach uczestników. Na każdej twarzy zmierzającej do mety przed Bazyliką Santa Maria Della Salute widniał wielki uśmiech, czasem łzy szczęścia, a najczęściej i jedno i drugie. U mnie także. Kolejny raz popłakałam się, kiedy zobaczyłam w tłumie na wodzie polskie flagi. Taki „drobiazg”, w potrafi doprowadzić do łez… Nasi dzielni uczestnicy Vogalongi: Kasia Rębiejewska i Piotr Ozimski wspaniale prezentowali się z dumnie powiewającymi banderami na długich masztach i pomimo zmęczenia przepięknie się uśmiechali, płynąc główną wenecką „ulicą”, czyli Kanałem Grande.
Wśród tłumów widzieliśmy wszystkie możliwe narodowości ze wszystkich zamieszkałych kontynentów. Moją uwagę przyciągnęły zwłaszcza roześmiane załogi wieloosobowych smoczych łodzi z Australii, Nowej Zelandii i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Nasza logistyka dojazdu do Wenecji nieco zbladła w porównaniu do niewyobrażalnych kosztów i trudów przetransportowania do Wenecji kilkudziesięciu osób wraz z kilkunastometrowymi smoczymi łodziami z Nowej Zelandii!
Gondolierzy, pracujący jak co dzień, z wielką wprawą manewrowali wśród zapatrzonych w zabytki uczestników weneckiej masy krytycznej, a organizatorzy dwoili się i troili, by tym razem stanąć na wysokości zadania. Pamiętając ubiegłoroczne problemy z wpłynięciem do Wenecji i bałagan organizacyjny na mecie, byliśmy mile zaskoczeni wprowadzonymi zmianami. Kanał Cannaregio dopuszczono do ruchu tylko w jedną stronę, co znacznie zredukowało korek. Organizatorzy w strojach płetwonurków byli rozstawieni w pobliżu mostu Tre Archi w wodzie, by w razie potrzeby być gotowymi ręcznie „przepychać” korkujące kanał łódki. Tym razem nie brakło dla nikogo bananów i wody na punktach serwisowych, każdy dostał koszulkę i nie zabrakło medali na mecie. Wydaje się, co do Włochów całkiem niepodobne, że wysunięto wnioski z ubiegłego roku. Brawo!
Ku naszemu zdumieniu Kasia i Piotr zameldowali się na mecie po niecałych pięciu godzinach od startu, co, biorąc pod uwagę fatalne warunki płynięcia (wiatr, fale i ulewny deszcz) i długi dystans (32 km), stanowi świetny wynik. Gratulacje. Wieczorem na mniej już ludnej „bezludnej wyspie” był czas na noszenie z dumą medali i świętowanie wspaniałego dnia.
Nasi „gospodarze” czyli Carmela i Tito z Klubu „Tęcza” pakowali już swoich podopiecznych, a ponieważ byliśmy jedynymi „niezrzeszonymi” na wyspie, podeszli, by się z nami pożegnać. Spytali skąd jesteśmy i jak długo zostaniemy. Byli zadziwieni jak mogliśmy odkryć ich pilnie skrywaną tajemnicę bezludnej wyspy tuż przy Wenecji. Oczywiście powiedzieliśmy, że o wszystkim wiemy z ostatniego numeru WIOSŁA (nr 1/2013) Pokazaliśmy egzemplarz z artykułem o Wenecji. I wtedy stał się przełom. Otóż na zdjęciu w WIOŚLE jest koleżanka Carmeli i Tita (chodzi o zdjęcie z pieskiem). Oczywiście dostali egzemplarz. „Gospodarze” powiedzieli, że opuszczają już wyspę, ale zostawiają nam baniaki z wodą pitną (kilkadziesiąt litrów) i wykopaną toaletę, instruując jednocześnie co do zasad „spuszczania wody”. Za kilka dni wrócili, by zabrać puste baniaki i sprawdzić jak sobie radzimy. Dostałam od Carmeli telefony do Nich, byśmy mogli zadzwonić gdybyśmy czegoś potrzebowali. Bardzo nas kusiło, żeby wypróbować ten kontakt i zadzwonić po wino :) Kolejny raz byłam bardzo mile zaskoczona tym, że kajakowa brać na całym świecie stanowi jedną rodzinę.
„Legitymując się” akredytacją prasową na Vogalongę, dostaliśmy wspaniały pokaz produkcji techniką papier mache karnawałowych masek weneckich w jednej z najstarszych rodzinnych pracowni „Magie di Carnevale”. Prawnuczka założycielki warsztatu pokazała nam każdy etap produkcji maski. Byliśmy pod wrażeniem jej manualnej sprawności przy dekorowaniu gotowej maski prawdziwymi złotymi płatkami. Kilkudniowe proces produkcyjny został nam pokazany w godzinę. Piękna dziewczyna sumiennie przygotowała się do naszej wizyty, na którą udało nam się umówić jeszcze z Polski. Dziękujemy! W kolejnych dniach z łatwością odróżnialiśmy chińskie falsyfikaty od prawdziwych masek, robionych w Wenecji.
Udało nam się być także w pracowni Paolo Brandolisio, jednego z trzech na wyspie producentów wioseł do gondoli. W Wenecji jest czterystu gondolierów i wiosło każdego oraz „dulka”, w której obraca się wiosło, czyli forcola, zrobione są indywidualnie na zamówienie gondoliera, uwarunkowane siłą, wzrostem i stylem wiosłowania użytkownika. Wiosła rozdwajają się, czasem łamią, bywa, że zdziera się z nich wodoodporny lakier. Paolo ma dużo pracy. Jest jedynym pracownikiem swojego warsztatu, ale bardzo ceni swój czas, umawia się z nami na wizytę w pracowni tuż po kilkugodzinnej przerwie w ciągu dnia. „Siesta time” :) W pracowni powstają także wiosła kajakowe na podobieństwo „grenlandzkich”. Teraz wypadałoby chyba powiedzieć, że powstają tu „weneckie wiosła kajakowe”. Braliśmy je z nabożeństwem w ręce, podziwiając lekkość, sztywność i zapach drewna. Paolo tłumaczył, czemu robione są z różnych gatunków drewna każde. Wybór rodzajów drewna i precyzja wykonania mogły tłumaczyć ich wysokie ceny :) Dziękujemy za gościnę Paolo!
Z krótka wizytą zajrzeliśmy także do klubu wioślarskiego Gennerali, gdzie zostaliśmy wpuszczeni do magazynu łódek i pomieszczeń klubowych. Z ogromnym pietyzmem w głównej sali klubu przechowywana jest gondola Fra Mauro sprzed blisko dwóch wieków. Zrolowano nawet gobelin ją przykrywający, żebyśmy lepiej mogli ją zobaczyć. Na pożegnanie dostaję zestaw małych akwarel, ważnych dla historii klubu. Dziękuję!
Nie wypadało być w Wenecji, poruszać się po kanałach wśród gondoli i nie zobaczyć szkutni, gdzie są one budowane. Plac San Trovaso, gdzie nieprzerwanie od XVI wieku produkuje się te jedenastometrowe łódki jest otwarty dla oczu publiczności, ale nie pozwolono nam wejść na teren zakładu, tłumacząc, że to miejsce pracy i gdyby nam się coś stało, to oni mieliby kłopoty. Uznajemy wyższość tych argumentów, zadowalając się zdjęciami leżących na placu gondoli, zrobionymi z pewnego oddalenia. W chwilę później do „zakładu pracy” wchodzi wycieczka przedszkolnych dzieci…
W Wenecji i na wodach Laguny Weneckiej spędziliśmy tydzień. Sześcioosobowa grupa miała duże problemy z „parkowaniem” sześciu kajaków w małych weneckich kanałach i na weneckich chodnikach. Łatwiej było nam poruszać się w mniejszej grupce lub nawet w parach. Zresztą dość szybko okazało się, że każdemu z nas przyświecają inne cele. Grzegorz Rózik i Mia Larsson byli wyraźnie oszołomieni i przesyceni gwarem Wenecji. Po przyjeździe ze szwedzkich szkierów, pobyt w zatłoczonej weneckiej aglomeracji był dla nich szokiem, z ulgą więc przyjmowali propozycje dalszych wycieczek na wody Laguny Weneckiej (Burano, Murano) i na otwarte adriatyckie wody, by móc podziwiać bezkresny horyzont. Trudniej było ich namówić na „zagubienie się” w weneckich kanałach i nawet wizja spotkania z wysoką wodą (Aqua Alta) nie była dla nich wystarczającą zachętą. Pozostała czwórka chciała nasycić się Wenecją, zasmakować jej wodnych atrakcji, zrobić milion zdjęć z gondolą w tle, wychylić nosy kajaków na Kanał Giudecca. Podpatrywaliśmy więc te weneckie smaczki: śpiących w południe gondolierów w swoich łódkach, oświetlenie sygnalizacyjne i znaki drogowe na skrzyżowaniach kanałów, próbowaliśmy uzyskać jak najwyższy rezultat na wyświetlaczu fotoradaru, ustawionego na wodzie, rozmawialiśmy z „tubylcami” i próbowaliśmy w małych osteriach ich „stylu życia”.
Dzięki temu włóczeniu się po mieście poznaliśmy Polaka-gondoliera Kubę, który na dzień przed naszym wyjazdem z miasta krzyknął do nas, żebyśmy byli wieczorem na placu św. Marka. Prawie pół dnia zastanawialiśmy się po co. Wieczorem, około 20:00, usłyszeliśmy syreny z głośników i ostrzeżenia przed Aqua Alta. Nie mieliśmy wątpliwości! Ruszyliśmy do kajaków i jak najszybciej w kierunku centalnego placu miasta.
Do Placu Św. Marka dotarliśmy o 21:30, akurat w chwili, gdy wody laguny wtargnęły na marmurowe „posadzki” placu. Wąską strużką woda wlewała się na plac, wybijały studzienki, odprowadzające zwykle wodę z placu, a poziom wody podnosił się szybko, co było widać gołym okiem. Po chwilowym tylko wahaniu, wpływam pierwsza na plac. Jest nieco płytko, więc decyduję się wyjść i przeciągnąć kajak, który beze mnie w środku nie dotyka już do dna. Im dalej w głąb placu, tym głębiej. Idealnie równy plac w czasie suszy, okazuje się skośny. Im bliżej bazyliki św. Marka i dzwonnicy – tym głębiej. Zresztą z każdą minutą wody przybywa i Tomek, w kilka minut po mnie, nie musi już wysiadać.
Dość szybko przepływamy wśród restauracyjnych, pustych już, stolików słuchając orkiestr, które stojąc w wodzie, grają jeszcze. I to jak grają! Mam skojarzenie z Titanikiem. Nie ja jedna. Nasz entuzjazm objawia się głośnym śmiechem całej naszej czwórki. Robimy sobie zdjęcia, nie zważając na ciemności na placu, nie dbając czy coś z tego wyjdzie. Turyści robią sobie zdjęcia z nami, a cała kilkunastoosobowa obsługa restauracji wychodzi z aparatami i także nas uwiecznia. Podpływamy do orkiestry, owacją nagradzamy ich mistrzostwo. Bawimy się jak dzieci… Wszystko do czasu. Policja dość szybko nas „lokalizuje” i wyprasza z placu. Po dłuższej chwili opuszczamy marmurowe dno nowoodkrytego „akwenu” i płynąc do wyspy Kanałem Grande patrzymy, jak ciągle podnosząca się woda zalewa restauracje, partery domów, każde średniowieczne palazzo, w których na podświetlonych kryształowymi kandelabrami sufitach widać z wody fantastyczne freski. Widzimy uciekające z wody szczury, brnących na chodnikach ludzi, dostrzegamy tragedię miasta. Nasza euforia ustępuje miejsca smutkowi. Jesteśmy świadkami bezradności Wenecji i jesteśmy pewni, że tego miasta nie da się ocalić.
Wracamy do domu rozmyślając o przeżyciach ostatniego tygodnia. Znaleźliśmy odpowiedzi na większość zadawanych sobie przez ten rok pytań. Ale teraz pojawiły się nowe. O przyszłość Wenecji.
Czy warto jechać do Wenecji z kajakiem? Tak! Pomijając historię i zabytki miasta, Wenecja to doskonały poligon kajakowy, o czym niestety mogliśmy przekonać się osobiście, próbując podjąć wywróconego na Kanale Grande kajakarza, zatrzymując jednocześnie ruch promów i motorówek. Udało się i skończyło zaledwie kilkoma siniakami. Za to koniecznie trzeba uczestniczyć w Vogalondze! Wrażeń z tej imprezy nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć! Każdy z ponad ośmiu tysięcy uczestników tegorocznej edycji z całą pewnością to potwierdzi.
Czy ja będę wracać? Chciałabym, pomimo tego, że mam świadomość, że dostałam wszystko, po co tam pojechałam :) Prawie wszystko :)
Polecam wszystkim i życzę aqua alta!
Galeria zdjęć
Zdjęcia autorstwa Kingi Kępy, Katarzyny Rębiejewskiej, Piotra Ozimskiego i Tomasza Woźniaka.
Komentarze są wyłączone.