Podróż Aleksandra Doby kajakiem przez Atlantyk, z epilogiem na Amazonce, była długa, toteż opis wyprawy nie może być inny. W numerze 2/2012 WIOSŁA możemy zapoznać się z „oceanicznym alfabetem”. Papierowa wersja naszego magazynu ma to ograniczenie, że (zbyt) szybko się kończy… Głodnych lektury zapraszamy do zgłębienia jeszcze 24 haseł z transatlantyckiego słownika Olka.
Tekst i zdjęcia: Aleksander Doba
A – Andrzej Armiński, adrenalina, Amazonka
Ze szkicem, jak to kajakarz Olek wyobraża sobie specjalny kajak do przepłynięcia Atlantyku, trafiłem do stoczni jachtowej pana Andrzeja Armińskiego w Szczecinie. Po długiej rozmowie rzeczowe podsumowanie: próbujemy zrealizować ambitne zamierzenie. Trzech młodych projektantów (Michał Klimek, Rafał Głodek i Radosław Zygmunt), kończących studia na szczecińskiej politechnice, pod czujnym nadzorem Andrzeja Armińskiego (znakomity żeglarz, sam opłynął świat dookoła jachtem własnej konstrukcji) przez kilka miesięcy projektuje i samodzielnie wykonuje kajak oceaniczny. Jestem częstym gościem w stoczni. Projektowanie oryginalnej jednostki jest wielkim wyzwaniem. W końcu kajak powstał, by umożliwić bezpieczne przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego.
Termin i trasę wybieramy wspólnie z panem Armińskim. To ma być BEZPIECZNE przepłynięcie Atlantyku. Zakładany termin to późna jesień i zima. Trzy do czterech miesięcy. Dystans: około 3200 km w linii prostej. W tym czasie nie ma tam huraganów i sztormów, ale będę musiał przepłynąć strefę konwergencji mas powietrza (ITCZ – Intertropical Convergence Zone), zwaną też The Doldrums. Jest to szeroka na kilkaset kilometrów strefa zbieżności mas powietrza z północy i z południa w rejonie równika. Strefa ta zmienia swoje położenie wraz z porami roku. W strefie tej powstają bardzo gwałtowne burze tropikalne o ogromnej sile. Ponad 50 takich burz urozmaicało mi wyprawę w dzień i w nocy. Nie muszę się wysilać, aby zapewnić Czytelnika, że adrenaliny takie burze dostarczały aż nadto. Burze te niestety były bardzo towarzyskie i łączyły się w rodziny burz, trwające nawet pięć godzin bez przerwy. Gwałtowne i silne wiatry wzmagały coraz wyższe fale – na szczęście maksymalnie „tylko” do ośmiu metrów wysokości.
Amazonka – rzeka o największym na świecie dorzeczu i zasobach wodnych. Od Belem przy ujściu do Yurimaguas w Peru płynąłem czterema statkami, transportując kajak w górę rzeki aż do podnóża Andów w Peru. Potem spływałem nią od 23 maja do 28 czerwca 2011 roku, około 3000 km do Manaus. Po dwukrotnych napadach bandyckich musiałem przerwać spływ.
B – bezpieczeństwo, burze
Bezpiecznie przepłynąć kajakiem Atlantyk – to jakże trudne do wyobrażenia zadanie wymagało wszechstronnej analizy i przygotowania. Odpowiedni kajak, czas i miejsce akcji, zabezpieczenie medyczne (kilkoro znajomych lekarzy różnych specjalności gotowych udzielić mi rad, jak się wyleczyć, mając dobrze zaopatrzoną apteczkę), wyposażenie nawigacyjne, łącznościowe, środki wzywania pomocy, doświadczenie kajakowe, żeglarskie, szybowcowe i życiowe. Sprawdzony, czujny i skuteczny anioł stróż. Wiele ważnych urządzeń miałem zdublowanych dla zapewnienia skuteczności i niezawodności. Do tego wszystkiego wielka wiara, że ja, Polak, potrafię tego dokonać!
Burze – podziwiałem piękno i potęgę przyrody. Niesamowite, długie chwile z ciszą przed burzą. Rozciągający się po całym horyzoncie ciemny wał zbliżającej się burzy, której nie mogłem uniknąć. Starałem się jedynie odpłynąć z centralnej, najsilniejszej jej części. Jedna burza uformowała trąbę powietrzną. Nie wystraszyłem się jej, bo dostrzegłem ją z odległości około 25 metrów, gdy właśnie mnie mijała i już się oddalała. Jedynie pierwszą burzę spędziłem w kabinie. Ta bezradność wobec żywiołu miotającego dryfujący kajak spowodowała, że następne burze i w dzień, i w nocy spędzałem w kokpicie z wiosłem w dłoniach, starając się pędzić z burzą w ciut lepszym kierunku niż ten zamierzony przez żywioł.
D – dryfkotwy
Dryfkotwy to worki stożkowatego kształtu o średnicy około 700 mm. Wypuszczałem je na linach kilkadziesiąt metrów za kajak, by spowalniać dryf w niepożądanym kierunku przy wiatrach silniejszych niż trzy stopnie w skali Beauforta.
E – energia
Energia z tropikalnego słońca w panelu słonecznym zamieniana była na energię elektryczną i ładowana do akumulatora żelowego. Najwięcej energii zużywał silnik odsalarki, światło nawigacyjne, oświetlenie kabiny oraz ładowarki różnych akumulatorków.
G – góry
Góry Sierra Leone „odkryłem” pod sobą po kilku dniach walki z silnymi prądami, których nie miałem zaznaczonych na mapie pilotowej, której używałem. Dopiero gdy wyciągnąłem mapę fizyczną oceanu, zrozumiałem, że góry pode mną wymuszają przyspieszenie prądów w myśl prawa Bernoulliego (zapamiętane z szybownictwa). Uciekłem wtedy znad szczytów, by ominąć prądy, poruszając się nad dolinami podwodnych gór.
H – hamulce
Hamulce na kajaku to dryfkotwy wypuszczane na linach kilkudziesięciometrowej długości, by spowolnić dryf kajaka w złym kierunku przy wiatrach silniejszych niż trzy stopnie w skali Beauforta. Gdy wiatr słabł, wciągałem dryfkotwy na pokład, wybierając czasami ryby z jednej z nich.
N – nauczka
Pierwsza próba atlantycka, zakończona po 42 godzinach, była bardzo dobrą nauczką. Nie mogłem pozwolić sobie, aby zawieść tych nielicznych życzliwych mojej wyprawie.
O – odsalarki
Odsalarki to urządzenia do uzyskiwania wody, pozbawionej wszelkich mikroorganizmów i przede wszystkim soli, z wody oceanicznej. Działają na zasadzie odwróconej osmozy. Woda oceaniczna poddana wysokiemu ciśnieniu (40 atmosfer) przeciskana jest przez membranę z wąziutkimi szparami. W odsalarce elektrycznej silnik napędzał pompę wytwarzającą odpowiednie ciśnienie. W ciągu godziny pracy otrzymywałem 4 litry odsolonej wody. Energia słoneczna w panelu była przerabiana na elektryczną, którą ładowany był akumulator. Ta energia używana była głównie do napędu silnika odsalarki. 30 grudnia odsalarka elektryczna przestała działać. Zacząłem używać odsalarki zapasowej o napędzie ręcznym. Po około 10-12 godzinach wiosłowania musiałem jeszcze 3-4 godziny machać dźwignią odsalarki ręcznej. Starałem się używać nóg do napędu zapasowej odsalarki, aby zmęczone ręce mogły nieco odpocząć.
P – Piotr Chmieliński
Piotra Chmielińskiego poznałem kilka lat temu w Gdyni, podczas spotkań podróżników znanych jako „Kolosy”. Piotr, kajakarz z „Bystrza” Kraków, był dla mnie odległą, wielką legendą. Czytałem o wyprawie „Canoandes” kajakarzy z „Bystrza” do Ameryki Południowej, potem o ich problemach po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. O przepłynięciu całej Amazonki, czego tylko Piotr dokonał. Z Piotrem poznał mnie Andrzej Piętowski – kierownik drugiej części wyprawy „Canoandes”.
Gdy planowałem przepłynąć Atlantyk, na mojej trasie miały być Stany Zjednoczone. Poprosiłem Piotra o pomoc w załatwieniu wizy do USA. Dostałem potem od niego zaproszenie. Dzięki temu bez problemu otrzymałem wizę do USA na 10 lat.
Piotr zaprosił mnie również na coroczne spotkania kajakarzy na Potomaku. Na początku września głównie polscy kajakarze spotykają się u Piotra w domu, a potem czeka ich wyjazd na rzekę Potomac niedaleko Waszyngtonu. W 2011 roku było to już jubileuszowe, XX spotkanie. I ja tam byłem, pływałem w króciutkim jacksonie w atmosferze przyjaźni i pławiłem się w życzliwości. Świetna organizacja, bardzo sympatyczni gospodarze i goście wieczornego party u Chmielińskich w ogrodzie.
Piotr zaplanował i nadzorował moje 1,5 miesięczne tournee po USA, od Atlantyku po Pacyfik. Odwiedzałem starych i nowych znajomych kajakarzy, zwiedzając w miarę możności różne atrakcje.
Piotr Chmieliński, jako członek kapituły „Kolosów”, 11 marca tego roku w Gdyni miał mi wręczyć ważącą 11,41 kg kamienną rzeźbę „Super Kolosa”. Stanął ode mnie dwa metry i rzekł: „Teraz, Olek, łap”, rzucając mi go! Złapałem! Co za człowiek – wielki dokonaniami, serdeczny i przyjacielski – taki normalny! Dzięki, Piotrze, za wszystko.
R – ryby, rekiny, równik, relaks
Ryby były stałymi towarzyszami mojej wyprawy. Już pierwszego dnia podpłynęły do kajaka małe (do 10 cm długości) rybki. Na drugi dzień dołączyły do mnie najwierniejsze ryby wielkości średniego śledzia. Barwa żółtozłota, z dwoma paskami wzdłuż każdego z boków. Czy to były stale te same ryby, czy się zmieniały, nie potrafię powiedzieć. Gdy wyciągałem z wody dryfkotwę w kształcie zamkniętego stożka, czasem w jej końcu było kilka takich ryb. Robiłem z nich zupę rybną, a czasem zjadałem na surowo.
Ryby mahi-mahi, zwane też złotymi makrelami lub dolphinfish, dołączyły do mnie po tygodniu od wypłynięcia z Dakaru. To piękne, długie na metr do półtora, drapieżne, szybkie (ponad 50 km/h) i ciekawskie ryby. W ciągu dnia towarzyszyło mi 5-6 tych ryb, a w nocy – 10 z lewej i 10 z prawej burty kajaka. Opuściły mnie dopiero ostatniej doby przed Brazylią. Ryby te bardzo lubiły jeść latające ryby. Gdy wyczuły latające ryby, goniły je bardzo szybko. Latające ryby (wielkości małego śledzia) uciekały całymi stadami. Gdy drapieżniki były tuż tuż, wzbijały się nad powierzchnię wody na wysokość około metra, rozpościerały szeroko błoniaste płetwy piersiowe i lotem szybowym leciały na odległość około 100 metrów. Drapieżne mahi-mahi nie po to goniły latające ryby, by je wystraszyć, ale aby je zjeść. Gdy małe ryby uciekały lotem szybowym, wielkie drapieżniki pędziły tuż pod powierzchnią wody, skacząc w powietrzu na 3-4 metry. Gdy latające ryby wodowały, drapieżniki były tuż za nimi i wtedy następowała prawdziwa masakra. W dzień to były piękne spektakle. W nocy, gdy płynąłem bez okularów, takie polowania były dla mnie niebezpieczne. Przecież w panice latające ryby nie zwracały uwagi, co jest na ich trasie i wpadały na mnie, uderzając w czoło, policzki, pierś, plecy. Na szczęście nie trafiły w oko. Gdy latające ryby uderzały w pałąki, to czasem wpadały martwe do kokpitu kajaka. Pewnego ranka znalazłem 8 takich latających ryb. Oczyściłem je z łusek i wnętrzności, a następnie zjadłem na surowo – pycha.
Inne ryby też do mnie podpływały, lecz nie towarzyszyły mi stale. Wyjątkowymi towarzyszami były dwie podnawki. Jedna nawet, przywarta do kajaka, obserwowała mnie na wysokości kokpitu około 30 cm nad wodą – wyczuwałem jej wzrok na sobie!
Były też ryby podobne wielkością i wyglądem do ryb mahi-mahi, lecz jakby nafosforyzowane. Szczególnie w nocy całe ich ciało lekko świeciło. Ciekawym zjawiskiem było również świecenie glonów w poruszonej wodzie, najczęściej za piórem wiosła.
Rekiny też ryby. Blisko mnie widziałem jedynie kilkanaście rekinów. Pewnej rozgwieżdżonej nocy wiosłowałem, oglądając gwiazdy przy wyłączonym świetle nawigacyjnym (oczywiście rozglądałem się czasem dookoła, czy jakiś statek nie płynie szybko na mnie), gdy poczułem, że skeg kajaka w coś uderzył. Skeg to najniższa część kajaka, chroniąca ster, wystająca około 250 mm pod dnem kajaka. W co mogłem uderzyć? Ocean przecież ma tu kilka kilometrów głębokości. Zapaliłem światło nawigacyjne i siedząc w kokpicie, z wiosłem w ręku, przyglądałem się wodzie dookoła. Nic niezwykłego nie dostrzegłem. Wtem po niecałej minucie poczułem drugie uderzenie z tyłu kajaka. Oho, to nie ja w coś uderzam kajakiem, tylko coś żywego trąca mnie. Zdziwienie i lekki niepokój co to może być… Dostrzegam z lewej strony wielki łeb rekina, zamierzającego przepłynąć pod kajakiem na wysokości moich kolan. Moja reakcja była szybka. Walnąłem go wiosłem w łeb. Przepływa jeden metr, dwa, trzy. Trzy i pół metrowy rekin przepłynął w poprzek kajaka. Jest jeden, czy może jest ich więcej? Co będzie dalej? Po około trzydziestu sekundach znowu z lewej strony podpływa rekin. Tym razem mocniej oberwał wiosłem w środek głowy. Oczy były małe i wolałem walnąć go w łeb. Znowu te trzy i pół metra rekina przepłynęło tuż pod kajakiem. Nie pomyślałem wtedy, żeby go pogłaskać, chociaż był tak blisko. I tu koniec historii. Podsumowując zatem, on (a może ona) uderzył w kajak dwa razy – ja dwa razy mu oddałem. Albo inaczej: pierwszy raz stuknąłem go na powitanie: „Hello!”, a drugi – na pożegnanie: „Bye, bye”. Nie znam się na rekinach, ale to na pewno nie był rekin młot. Łeb nie był spiczasty lecz obły. To mógł być rekin tygrysi.
Równik to najdłuższy równoleżnik, oddzielający półkulę północną od południowej. Nie mogłem doczekać się tej historycznej chwili, gdy po raz pierwszy znajdę się za równikiem. Płynąc kiedyś z Polic do Narwiku, za koło podbiegunowe północne, przepłynąłem za dnia, widząc na skałach kilkumetrowej wielkości ażurowy globus. Turyści mogli być pewni, że właśnie przekraczają lub przepływają za ten specyficzny równoleżnik, obserwując ten widoczny z daleka znak.
Jak to będzie z równikiem? Byłem bardzo daleko od lądów. Pochmurna, choć księżycowa noc. Patrzę często na wskazania GPS. Cały czas literka N wskazuje, że jestem na półkuli północnej. Stopnie już mam zerowe, minuty też. Maleją wskazania sekund kątowych.
Trochę teorii. Długość równika to 40000 km = 21600 mil morskich – 360 stopni. Jeden stopień to 60 Mm = 111,111 km. Jedna minuta to 1 Mm = 1852 m. Jedna sekunda to około 31 m. Kabel to jedna dziesiąta Mm = 185,2 m.
Kilka sekund kątowych przed równikiem, czyli kilkaset metrów, jak na specjalne życzenie odsłania się kurtyna chmur i pokazuje księżyc w pełni. Spokojny ocean, lekki wiatr, około jeden stopień w skali Beauforta z lewej burty (wschodni). Fale łagodne, o wysokości około 1,5 metra. Gdzie ten równik, przecież nie mogę przegapić TAKIEGO momentu! Pierwszy kontakt z równikiem i to sam na sam. Wiosłuję, patrząc na ekran GPS. Jest ta chwila. Wszystkie wskazania, stopnie, minuty, sekundy: same zera lecz N zastępuje S. Jest! Tu jest równik. Przepłynąłem go na grzbiecie fali, lekko poklepując wiosłem. Wspaniale uczucie. Zasłużyłem na małą nagrodę. Zabrałem na wyprawę trzy butelki wina własnej roboty. Ostatnią miałem otworzyć na półkuli południowej. Ta chwila nastąpiła. Uczciłem ten moment trzema łykami wina. Smakowało wyśmienicie. A co z chrztem neofity na równiku? Sam siebie przecież nie będę chrzcił. Co się odwlecze…
Chrzest miałem solidny. Rodzina burz przez trzy godziny chrzciła mnie dokładnie!
Relaks – to oczywiście bardzo miły stan, któremu czasem się oddawałem. Średnio 10 do 12 godzin na dobę wiosłowałem. Spanie na raty to około 5 do 6 godzin na dobę – stałe uczucie niedosytu snu. Przygotowywanie i spożywanie posiłków. Usuwanie wody z kabiny spod gretingów oraz z komory bagażowej (kondensująca się para wodna, zachlapania). Przegląd kabiny i komory bagażowej, z kontrolą instalacji wodnej i elektrycznej. Pozyskiwanie wody pitnej. Zapiski w dzienniku pokładowym. Kąpiele, mycie się, pranie rzeczy (właściwie tylko koszuli). Analiza przepłyniętej trasy i obmyślanie strategii posuwania się względem dna w kierunku celu wyprawy, czyli Fortalezy w Brazylii. Jeszcze różne bieżące zajęcia i chyba zostaje trochę czasu na relaks. Wszystko ważne zrobione. Czuję porządne zmęczenie z wielu godzin solidnego wiosłowania.
S – spotkania, strach
Spotkania ze statkami na Atlantyku miałem średnio co dwa tygodnie, w dzień i w nocy. Kilka razy były to bliskie spotkania, nawet 100-200 metrów ode mnie. Przez ocean pływają duże statki – takie jak pływający budynek. Oczywistym jest, że ja je wcześniej dostrzegałem. Gdy jednak zauważyłem, że statek zmienia kurs i płynie prosto na mnie, cieszyłem się. Zauważyli mnie. Wtedy musiałem się ubrać. Ze względu na upał, ciągłe pocenie się i słabą wentylację w pachwinach ubierałem się bardzo skromnie, lecz elegancko. Na głowie kapelusz tropikalny z szerokim rondem, biała koszula z długimi rękawami, czasem białe rękawiczki. I to wszystko! Przed spotkaniem z cywilizacją zakładałem chwilowo majtki. Przygotowana lornetka, krótkofalówka, aparat fotograficzny. Przy maksymalnym zbliżeniu machanie rękoma towarzysko, uśmiechy i do widzenia. Nie potrzebowałem żadnej pomocy, lecz widok ludzi z bliska (100 m) dodawały mi otuchy i świadomości, że gdybym potrzebował pomocy, z pewnością by jej udzielili.
Strach ze spotkania – drugiego dnia od wypłynięcia z Dakaru zdawałoby się pusty dookoła ocean. Lądu już dawno nie widać, a tu podpływa do mnie długa na 15 metrów łódź rybacka z siedmioma rybakami. Żadni piraci – zwykli, biedni rybacy. Na pustym oceanie tylko ja i oni. Podpływają blisko i próbują złapać za pałąki kajaka. Ja odpycham się wiosłem od ich burty. Coś pokrzykują po francusku (w Senegalu, dawnej kolonii, językiem urzędowym jest francuski). Ja tego języka nie rozumiem, ale najstarszego języka świata, migowego, nie sposób nie zrozumieć, tym bardziej że już kiedyś byłem przez miesiąc w Ghanie. Pytają gestami o papierosy – nie palę i nie mam. Staram się to przekazać. Coś do jedzenia, bo są głodni, pokazując charakterystyczny afrykański gest. Jak im wytłumaczyć, że nie mam nic do podzielenia się z nimi?
Te „negocjacje” trwały kilka jakże dłuuuuuugich minut. Miałem szczęście, że to byli zwykli, biedni, ale uczciwi rybacy. Nagle odpłynęli. Wystarczyło, aby jeden z nich rzucił hasło: „On na pewno jest bogaty, wejdź Ali na pokład i sprawdź, czym może się z nami podzielić”. Lepiej sobie nie wyobrażać, co mogłoby być dalej. Czy i co by ich zadowoliło? Poczułem wielką ulgę, gdy się oddalili.
Strach powrócił zwielokrotniony. Tego samego dnia, około pół godziny przed zmierzchem, z całkowitej wydawałoby się pustki oceanu wyłania się podobna łódź rybacka. Zbliża się od strony rufy na 500 metrów ode mnie i powoli płynie zygzakami, utrzymując dystans. Na co i dlaczego czekają? Przecież jesteśmy sami, tylko ja i oni. Co robić? Zakładam, że wkrótce podpłyną i na wymianie uprzejmości się nie skończy. Posiadaną gotówkę w euro i dolarach podzieliłem na kilka części, aby się ewentualnie wykupić. Może dam im jeden aparat fotograficzny? Telefony komórkowe? Drugi aparat i kamerę? UKF-kę? Byle nie telefony satelitarne! Czym jeszcze mógłbym się wykupić? Jaki sprzęt ich zadowoli? Czy moje ubrania będą wystarczającym okupem? Po większym rabunku musiałbym wracać do Afryki, przerywając wyprawę. Mój strach rósł wraz z zapadającym zmierzchem. A jeśli żaden okup ich nie zadowoli? Czy nadawać i jaki sygnał alarmowy? Przecież skutecznej pomocy nie mogę szybko oczekiwać, jeśli w ogóle taka byłaby wysłana, bo w tej części Afryki jest to mało prawdopodobne. Mogę ostatecznie wysłać sygnał alarmowy SPOT-em, ale co dalej? Strach coraz większy. Różne myśli i warianty tego, co może się dziać za chwilę. Zapadła ciemność. Mój kajak „dla bezpieczeństwa” (w takiej chwili to ironia) pomalowany był na jaskrawy, żółty kolor oraz intensywną biel. Miał być i był widoczny. Łódź rybaków w barwach ochronnych nie była widoczna. Oni nie włączali światła (nawet jeśli je mieli). Ja też nie włączałem, chociaż byłem świadomy, że jestem lepiej widoczny niż ich łódź. Czas dłużył się niemiłosiernie. Nie rozumiałem, dlaczego nie podpływają. Powoli napięcie słabło i rosła nadzieja. Może nie podpłyną? Po godzinie byłem prawie pewien. Dali mi spokój, jedynie napędzając mi ogromnego stracha. Tej nocy z napięcia nie mogłem zasnąć. Chciałem jak najszybciej oddalić się od Afryki.
T – trąba powietrzna
Trąby powietrzne potrafią narobić rabanu! Ja byłem od niej tylko 20 metrów i nie bałem się. Jak to możliwe? Po prostu nie zdążyłem się wystraszyć. Pod koniec jednej z burz zauważyłem z lewej strony, przed dziobem kajaka, coś jakby dym kłębiący się na powierzchni oceanu. Fale miały wtedy około 2,5 metra. To nie dym! To trąba powietrzna przemieszczała się w defiladzie przede mną, szybko się oddalając. Zadziwienie fascynującym widowiskiem opóźniło mój refleks. Aparat! Zrobiłem kilka zdjęć oddalającej się trąby powietrznej. Wyraźny lej wirującego powietrza między chmurą a oceanem. Nie jestem taki odważny, tylko po prostu nie zdążyłem się wystraszyć.
U – upał
Cała Transatlantycka Wyprawa Kajakowa miała odbywać się w tropikach. Ja jestem dość odporny na chłodne warunki, łatwiej się wtedy mobilizuję do wysiłku. Gorąco i upał mnie rozkładają. Najchętniej położyłbym się w cieniu, popijał coś zimnego i uprawiał „dolce far niente”, jak mawiają Włosi – słodkie nieróbstwo.
Upał – coś normalnego w tropikach. Okazało się, że jakoś go znoszę. Kilka lat temu w Ghanie jechałem autobusem około 30 km z Temy do Akry (stolicy). Tam nie ma pustych przebiegów – autobus rusza dopiero wtedy, gdy jest komplet pasażerów (ścisk niemożebny). Na zewnątrz upał, w środku jeszcze większa gorączka i zaduch. Kilkadziesiąt osób w autobusie, ja – jedyny biały. Pocimy się wszyscy. Pytam sąsiada z lewej: „Gorąco?”. „Uff, jak gorąco” i ociera rękawem pot z czoła. Pytam sąsiada z prawej: „Gorąco?”. „Oj, jak gorąco”. I jak ja się poczułem? Wspaniale! Mnie było potwornie gorąco, ale jak oni, tubylcy narzekali na upał, to mi zrobiło się już całkiem normalnie.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jakoś znoszę tę gorączkę, z trudem, ale znoszę. Za dnia starałem się chronić od słońca. Na pałąkach rozpinałem płachtę do zbierania wody deszczowej, wykorzystując ją jako dawcę cienia. Sam nakładałem kapelusz tropikalny z szerokim rondem, białą koszulę z długimi rękawami i… nic więcej. Ubiór miał mnie chronić od słońca. Kokpitu najczęściej nie zakrywałem fartuchem, osłaniałem nim przed słońcem jedynie nogi.
Z – zaskoczenie, złość, zawstydzenie, zachwyt
Zaskoczeniem, mimo wydawałoby się dostatecznego rozeznania, były dla mnie niezrozumiale silne prądy nad górami Sierra Leone.
Złość – po tym zaskoczeniu przez silne prądy jakiś czas ogarniała mnie złość, że mimo wzmożonego wysiłku posuwam się bardzo powoli do przodu, a po odpoczynku (przecież nie jestem cyborgiem, by wiosłować bez przerwy cała dobę) wręcz się cofam.
Zawstydzenie – cóż, głównie takie uczucie towarzyszyło mi wtedy, gdy odpowiadałem na pytania o pierwszą próbę przepłynięcia Atlantyku. Mam też wiele pozytywnych wspomnień z tamtej próby.
Zachwyt – piękno przyrody wielokrotnie wprawiało mnie w zachwyt. Jako były szybownik dosłownie z zachwytem obserwowałem rozwój chmur. Te tworzące się szybko góry chmur, wierzchołki buzujące energią (kalafiorowate kształty), wspaniałość i potęga burz. Zachwycały mnie również pioruny, zwłaszcza w nocy. Waliły czasem co sekundę. Nigdzie nie miałem takich wspaniałych spektakli burzowych jak na Atlantyku. Wyładowania z chmur do wody były piękne, lecz najwspanialsze efekty dawały wyładowania między chmurami burzowymi. Polecam!
Komentarze są wyłączone.