Tekst i zdjęcia: Łukasz Łukasiewicz
Kontakt z autorem: luka.lukasiewicz@gmail.com
– Panie Marku, przyjeżdżamy w ten piątek!
– Panie, co pan? – zaśpiewał ze wschodnia tubalnym głosem ktoś w słuchawce. – Pan wiesz co tu się dzieje? Ile stopni teraz w nocy? W Suwałkach co rano muszę skrobać szyby. Lepiej się pan zastanów, a najlepiej wybij to sobie pan z głowy. – Potem nieco ciszej – Powariowali chyba, o trzy tygodnie spóźniona impreza…
– Panie Marku! – przybrałem najbardziej pewny siebie, na jaki mnie stać, ton głosu – Dla nas to nie pierwszyzna [kłamstwo…], zwykle wybieramy się na takie wycieczki w góry [kłamstwo…], tym razem dla odmiany chcemy to połączyć ze spływem. Przygotowujemy się do wyprawy na daleką północ [kolejne kłamstwo, chociaż kto wie], zatem polski biegun zimna jest chyba najlepszym miejscem, by sprawdzić ekwipunek. Zresztą, jak będzie źle, to zawrócimy.
To ostatnie, to chyba największe kłamstwo. Nie po to wyrywaliśmy się z Warszawy, aby teraz przez jakieś tam parę stopni mrozu rujnować wspólną wyprawę. Za to, co jest najprawdziwszą z prawd, doskonale uzbroiliśmy się w wiedzę traperską z opowieści Jacka Londona i marzenia, więc nie było siły, aby mogło nam się coś złego stać.
– A mapę chociaż macie? – żegnając nas na brzegu Wigier zapytał pan Marek. – No tak… Mapa… – spojrzeliśmy z Maćkiem z wyrzutem po sobie. Jeszcze rano powtarzaliśmy sobie, że trzeba ją kupić gdzieś po drodze, ale przez natłok emocji wypadło to z głowy. Już chciałem rozpocząć tyradę, że w zasadzie to po co, że rzeką zawsze dokądś dopłyniemy, że najwyżej kogoś zapytamy, ale zdołałem jedynie bąknąć – W telefonie mamy… – Pan Marek pokręcił głową i podał nam swoją. – Uważajcie i szczęśliwej drogi. Opowiecie później, jak się pływało.
Tak więc, Panie Marku, przesyłam panu to opowiadanie, bo żegnając się w Starym Folwarku zbyt długo podziwialiśmy pańskie łodzie i pieczołowicie wykonane w drewnie wiosła, a czasu już nam nie starczyło na opowieść ze szlaku.
Rany boskie, ale buja! Środek Wigier, a my zygzakiem płyniemy w stronę kanału pod szosą, który prowadzi ku Czarnej Hańczy. Przezroczysta, hipnotyzująca wręcz toń otacza łódkę, którą każdy nasz niezdarny ruch wprowadza w nerwowe kołysanie. Z półwyspu zerka na nas wysoka wieża klasztoru kamedułów. Jeszcze chwilę błyszczy nieskazitelną bielą i powoli pokrywa się czerwienią zachodzącego słońca. Na jeziorze pusto, tylko my i wiatr.
Wpływamy w ujście rzeki i nagle wiatr cichnie. Widok, który się ukazał, jest oszałamiająco piękny. Przejrzysta wstęga rzeki otoczona wysokimi wyschłymi trzcinami, pełna ptactwa, aż pulsuje. Wypluwa z siebie stada kaczek i lśniące żywym błękitem zimorodki. Przed nami dwa łabędzie. Odprowadzą nas do miejsca pierwszego obozowiska i zdecydują się towarzyszyć całą noc, aż ruszymy w dalszą drogę.
I ta cisza, aż gęsta, wsiąka w ubrania, we włosy. I ten dźwięk wody przecinanej przez szybko sunący dziób kanu. I wieczór. I pastelowe niebo malowane ostatnimi promieniami słońca.
– Zostajemy tutaj! – krzyczymy z Maćkiem jednocześnie. Przed nami otoczona lasem łąka zakończona dosyć szerokim pomostem wychodzącym w rozlewisko. W oddali kilka krów, bliżej niebieska blaszana przyczepa, trochę jak z opowieści „Wszystko za życie”. Musieliśmy tam zostać.
Maciek szybko bierze się za ognisko, ja za rozstawianie namiotu. Potem kolacja – fasola w pomidorach podgrzana w menażce nad ogniem. Siadamy wokół ognia, pijemy whisky i zapadamy się w gwiaździstą noc.
Zrywamy się ze snu jednocześnie. Matko, jak zimno! Ledwie godzina snu, a mróz się wgryza głęboko w kości. Szybko naciągam na siebie kolejne spodnie, skarpetki i owijam się grubym wełnianym kocem. I już wiem, że nigdy nie odmówię paru złotych żadnemu bezdomnemu w taką noc.
Przetrwaliśmy. Wychodzę z namiotu, by rozpalić wygasłe ognisko. Niebo ciężkie, spowite nabrzmiałymi chłodem chmurami, po których tańczą stalowe promienie słońca. Szron spowija trawę i korony drzew. Trzeba pokruszyć w baniakach lód na poranną kawę.
Z daleka zbliża się ku nam niepewnym krokiem jakaś postać.
– Nu i jak, a? Zmarźli w tyłki? 8 stopni mrozu było tej nocy.
– Eee, gdzie tam! – Przybieramy chwackie miny. Maciek wciska mu w rękę dychę za nocleg na jego polu. – A jajka ma pan na sprzedaż? A samogon też może? – Gospodarz na to, że jajka ma i owszem, ale wódki to ani kropli, i żeby pójść z nim do gospodarstwa, to się popyta, może który sąsiad coś pędzi.
Obejście zadbane, czyste. Krowy z zaciekawieniem łypią na mnie zza płotu. – Może kawy? – pyta gospodyni. Samogon, tak, będzie, zaraz przyniesie do naszego obozowiska.
Chwilę później pojawia się zaaferowana. – Mówiłam dziadydze, żeby nie lazł do was i pieniędzy nie brał! A ten polazł, a wy durne chłopy alkoholikowi dali, aj i już do sklepu pobiegł. To ile tego samogonu chcecie? Sam najlepszy, z Budy Ruskiej, dam spróbować –
aromatyczny płyn rozgrzewa przełyki, rzeczywiście, wyśmienity, pomoże kolejną noc przetrwać.
Jeszcze moment się z nią przekomarzamy, trochę dla draki, trochę dla jej wyraźnej przyjemności. Zwijamy obóz zgodnie z zasadą Baden-Powella, która mówi, aby po pierwsze po sobie nie pozostawić ani śladu, a po drugie – porządek – i odpływamy w dalszą drogę.
Jakiś czas płyniemy korytarzem pośród wysokich trzcin. Nad głową przelatują z ciężkim łopotem skrzydeł łabędzie, aż dziw bierze, że ich wielkie cielska w ogóle są w stanie wzbić się w niebo.
Rzeka jest tylko nasza. To właśnie dla nas wije się pośród łagodnych wzniesień, dla nas bystrym nurtem mknie przed siebie, jesteśmy jej jedynymi gośćmi. Jak jacyś dziewiętnastowieczni traperzy albo lepiej – konkwistadorzy, obejmujemy ją w posiadanie. Od teraz każdy widok jest nasz, by podziwiać go w milczeniu.
Ostatni przystanek pośród traw i krajobraz się zmienia. Teraz brzegi porasta gęsty las. Nurt staje się płytki. Od czasu do czasu musimy wejść do wody, by przepchnąć szorujące o dno kanu. Nie jest to uciążliwe, nie mniej utyskujemy i sarkamy głośno, tylko po to chyba, by urozmaicić leniwe rozmowy.
Mijają godziny. Słońce znowu coraz niżej. Już czas rozbijać obóz – i naraz, dokładnie jak poprzednim razem, jednocześnie krzyczymy – Tutaj! – Rozległa polana, otoczona brzozowym laskiem. Daleko od jakichkolwiek domostw. Na drzewie przybita tabliczka z numerem. Dzwonię. – Tak, powiem tacie, że jesteście. – Rozbijamy obóz. Nagle pośród nas pojawia się jakaś ogromna postać, z workiem w jednej ręce, piłą spalinową w drugiej. Łagodnym, śpiewnym głosem, lekko zaciągając na wschodnią nutę: – Chłopaki, tak mi się szkoda was zrobiło, mróz przecież taki. Przyniosłem drewna na opał i smolaki, żeby łatwo było rozpalić.
Ta kresowa serdeczność i troska o drugiego łapie za serce. Oto człowiek widzi nieznajomego, który może być w potrzebie, i nie pytając o nic, nie zważając na swój czas ani wygodę, śpieszy by pomóc, nie oczekując niczego w zamian. To tylko wschód, tylko kresy potrafią być takie.
Nie możemy wyjść z zaskoczenia, jeszcze długo w nocy wspominamy naszego gościa i wznosimy toasty za jego pomyślność.
Nasze obozowisko tym razem jest inne niż poprzednio. Namiot ustawiamy blisko paleniska, które otaczamy z jednej strony mniej więcej metrową ścianą z gałęzi po to, aby więcej ciepła niosło się w naszym kierunku. Obok, w zasięgu ręki, kładziemy stos drewna – będzie łatwiej dorzucać do ognia. Śpiwory, które zeszłej nocy okazały się niemal bezużyteczne, tym razem wykorzystujemy jako dodatkową warstwę na karimatach.
Zawijamy się w grube wojskowe koce i wyciągamy nogi w kierunku ognia. Między nami stawiamy termos z gorącą herbatą i piersiówkę. Tym razem jesteśmy przygotowani. Mróz, mimo że nie może nas wziąć z zaskoczenia, to próbuje podstępem wśliznąć się między warstwy ubrań i szczypie w policzki.
Cicho rozmawiamy o domu, o kobietach, kolejnych wyprawach, które przed nami. Czasami urywamy zasypiając w pół zdania. Po chwili trzeba się obudzić i dorzucić do ognia. Gdzieś w środku nocy budzi mnie nieznany dźwięk. Na granicy światła roztoczonego przez płomień majaczy ogromna sylwetka łosia. Zwierzę przypatruje się jeszcze chwilę i rusza dalej w mrok.
Powoli zaczyna świtać. Drzewa odzyskują wyraźne kontury, potem ze wszechobecnej szarości wyłaniają się nieśmiało kolory. Najpierw bura zieleń i brąz, następnie rozlewa się czerwień i spoza drzew wspina się słońce.
Kolejna noc za nami. I kolejny poranek, kiedy duszę wypełnia zwycięstwo – słodki przywilej wieku męskiego.
Przed nami już ostatni etap podróży. Płyniemy w milczeniu, bo nie potrzeba więcej słów. Kanu słucha, jak nigdy dotąd. Mknie szybko i równo, zwroty wykonuje ciasno i sprawnie, jakby chciało tym drobnym gestem podziękować za wspólny czas. Zostawiamy za sobą stado łabędzi, ciekawską kunę na pomoście i rzekę, cichutką jak szmer wiatru, który odprowadza nas do miejsca rozstania.