WIOSŁO inspiruje ...

... Ty wytyczasz kurs

Kaylantic 2005

Jak zapewne większość Czytelników WIOSŁA wie, próba przepłynięcia Atlantyku seryjnie produkowanymi kajakami przez Pawła Napierałę i Aleksandra Dobę w roku 2004 zakończyła się niepowodzeniem.

W 2005 roku – tym razem na własną rękę i bez wielkiego sponsoringu – Paweł Napierała zdecydował się zbudować specjalny kajak oceaniczny korzystając z pomocy i doświadczenia szkutniczego Stanisława Smereckiego (Siacha). Kajak Paweł Napierała odebrał 2 lipca w Ronne na Bornholmie, gdzie przebywał już od tygodnia uczestnicząc w spływie Bałtyk pod wiosłem 2005. Przez kolejny tydzień trwania spływu Paweł miał możliwość testowania sprzętu przy pomocy i asekuracji większej grupy kajakarzy. Spędził też wiele godzin przy pracach wykończeniowych, takich jak montaż siedziska, relingów, dostosowania żagli do posiadanych masztów, szlifowania niektórych części kajaka i innych.

Paweł pożegnał się z uczestnikami spływu „Bałtyk pod wiosłem” 9 lipca i za cel podróży obrał dotarcie kajakiem z Bałtyku na Atlantyk. Tak też właśnie nazwał swoją samotną podróż, będącą kolejnym krokiem zbliżającym go do osiągnięcia celu głównego – przepłynięcia Atlantyku. Podobnie jak przy wcześniejszym projekcie „Kaylantic 2004”, teraz również zamieściliśmy relacje Pawła przesyłane sms’ami, telefonicznie i pocztą elektroniczną do redakcji WIOSŁA.

09.07.2005, godz. 17.00

Pożegnanie Pawła w Ronne na Bornholmie na terminalu promowym.

11.07.2005, godz. 13.50, sms

Właśnie skończyłem pracę przy łódce, zostało tylko spakować (2 h) i płynę testować żagle, a jutro… pewnie Szwecja. Teraz jednak siedzę sobie, piję kawę i oglądam plażowiczki (te w strojach i te bez też).

12.07.2005, godz. 23.25, sms

Dopłynąłem do Skillinge z przygodami (opiszę w mailu). Było naprawdę ciężko, choć bez zagrożeń życia, ale cieszę się bardzo, że dopłynąłem w końcu do Szwecji.

13.07.2005, godz. 16.13, telefon

Krótki telefon od Pawła informujący głównie o trudnościach w przepłynięciu z Bornholmu do Szwecji przy wietrze 2-3 B w twarz. Kończąc rozmowę Paweł obiecał wysłać dłuższego maila z opisem ostatnich dni podróży.

15.07.2005, godz. 19:24, e-mail

W sobotę 9 lipca przepłynąłem około 12 km. Po odpłynięciu promem do Polski grupy „Bałtyk pod wiosłem”, wzruszony pożegnaniem, popłynąłem do Hasle na tę plażę feralnego naszego lądowania. Płynąłem niecałe dwie godziny – uważam, że to całkiem dobry czas. Trochę się natrudziłem z wciągnięciem kajaka na brzeg tak, aby fala przypływu lub od przepływającego statku mi go nie zabrała. Na tej plaży spędziłem dwa dni, przygotowując kajak do dalszej podroży. I tak, przygotowałem żagiel – doszyłem do niego tunel na maszt. Ten, który posiadałem, był za wąski. Przygotowałem komory bagażowe – wyszlifowałem je, wymyśliłem sposób na sztalowanie ładunku (wykorzystuję do tego nadmuchiwane komory wypornościowe, już po załadowaniu nadmuchuję taką komorę, a ona wypełnia całą pozostającą przestrzeń). Poprawiłem system mocowania masztów, mam jeden maszt z żaglem i jeden oświetleniowy, który służy również do… Wymyśliłem teoretycznie, zobaczymy jak się sprawdzi… Obym nie musiał stawiać kajaka po wywrotce. Opiszę ten system jednak w następnym liście, bo to dość skomplikowane i muszę to sobie jeszcze poukładać, aby było czytelne.

W dniu 11 lipca (poniedziałek) przepłynąłem około 12 km. O 19. wypłynąłem z plaży w Hasle, a o 22. byłem w Galgebakke (port przy zamku Hammershus).

Wszystkie dostępne mi prognozy podawały na następny dzień po 12. wiatr ze wschodu 3-4 B – dla mnie akurat, z możliwością zmiany wieczorem na północno-wschodni. Z taką świadomością poszedłem spać.

We wtorek 12 lipca przepłynąłem około 40 km. Mając świadomość, że wiatr dla mnie będzie po 12. Nie śpieszyłem się ze wstawaniem. Przed wypłynięciem poszedłem jeszcze na krótką wycieczkę na skały obok portu, aby dokładnie dokonać pomiaru wiatru i o 12. wiatr wiał EEN z silą 2-2,5 m/s, w porywach do 4 m/s.

Wypłynąłem o 12.15 mając przygotowany żagiel do rozłożenia i biorąc poprawkę, że wiatr będzie E, a ja muszę płynąć WWN. Niestety, siła wiatru ani kierunek w pierwszych 4 godzinach nie zmieniły się, a nawet w pewnym momencie wiatr zupełnie ustał. Nie mogłem więc ani przetestować żagli, ani skorzystać z ich pomocy, gdyż przy tak słabym wietrze mocniejsze pociągnięcie wiosłem powodowało składanie się żagla. Dodatkowym kłopotem była temperatura, która tego dnia przekroczyła 30 stopni, biorąc pod uwagę bezwietrzność oraz konieczność wiosłowania… było trudno. Posuwałem się z prędkością średnią 4,5-5 km/h, robiąc 15-minutowe przerwy co 1,5 godziny. Jakie było moje zdziwienie, gdy około 16. zaczął wiać całkiem spory wiatr. W ciągu 15 minut morze osiągnęło stan 2 (zaczęły się pojawiać białe grzywy). Siła wiatru była około 3 B, problem jednak w tym, że wiatr wiał z WWS czyli prawie w twarz. I tak było do końca dnia.

Spowodowało to, że musiałem ograniczyć przerwy, gdyż mnie znosiło nie tam, gdzie bym chciał, poza tym żagiel, choć złożony, stawiał bardzo duży opór. Moja prędkość oscylowała miedzy 3,2 a 3,7 km/h. W desperacji zdecydowałem się ściągnąć żagiel na pełnym morzu (nie miałem tej czynności dobrze przetestowanej). Jest to pewien minus posiadanego przeze mnie żagla – ściągnąć, znaczy wyjąć maszt (żagiel na stale zintegrowany jest z masztem). Musiałem się więc kłaść na kajaku i wyciągać ten maszt z żaglem, zwinąć go i umieścić gdzieś na kajaku. Gdy patrzę na to teraz – operacja dość prosta, nie takie rzeczy docelowo na pełnej wodzie mam na tym kajaku wyczyniać, wtedy jednak serce podchodziło mi do gardła i nie bardzo wiedziałem, jaki będzie finisz. Udało mi się to jednak dość sprawnie przeprowadzić i kajak po raz kolejny potwierdził swe daleko idące kwalifikacje – okazał się bardzo stabilny. Po tym wszystkim prędkość mi wzrosła do 4,2-4,6 km/h.

W sumie dopłynąłem do Skillinge o 22.40 po 10,5 godzinach mordęgi. Jak dopłynąłem, byłem bardzo zmęczony, tak że nawet sobie jedzenia po przypłynięciu nie robiłem. Napiłem się jedynie wody i poszedłem spać na jakiś przyportowy trawnik. W środę 13 lipca przepłynąłem około 20 km. Dzień ulgowy, byłem dobry dla siebie na śniadanie kupiłem świeże bułki i masło – to, które miałem, rozpłynęło się w upale dnia poprzedniego. Spałem jeszcze w trakcie dnia. Wypłynąłem o 17. i bardzo wolnym tempem popłynąłem do Kasebergi, gdzie dotarłem około 22.20. Spałem tutaj obok kamiennego kręgu – bardzo tajemnicze miejsce, ale o tym następnym razem…

21.07.2005, godz. 16:07, e-mail

W Kaseberdze spędziłem dwa dni, gdyż w czwartek 14 lipca siła wiatru w porywach dochodziła do 12,5 m/s (sprawdzane wiatromierzem Adama) z kierunku W do SWW, czyli w twarz. Stan morza wynosił 4-5 P. Próbowałem płynąć, jednak kajak jakby stał w miejscu. Gdy spojrzałem na GPS, okazało się, że mam prędkość 1,4-1,8 km/h po 40 minutach płynięcia. Dałem więc sobie spokój i zawróciłem do portu. Powrót przy takim wietrze w plecy był natychmiastowy. Wielka frajda. Kajak spisywał się bardzo stabilnie.

W porcie poznałem pewnego Szweda (nauczyciel matematyki w college’u), który małym jolem (łódka na bazie 470 z dwoma masztami, taka bardziej regatowo-wyczynowa) podróżuje wzdłuż szwedzkiego wybrzeża. Poczęstowałem go kawą, którą dostałem od Marleny i Romana jeszcze na Bornholmie po zakończonym „Bałtyku pod wiosłem” i miło sobie gawędziliśmy. Później on poczęstował mnie swoim liofilizatem, na co ja zrewanżowałem się polskim liofilizatem z Eleny (dostałem od Pawła Kociołka też na Bornholmie). Na koniec Pan Bergman (tak się nazywał) zaprosił mnie na kolację na steki śledziowe do restauracji i tu mnie przebił. Rozegraliśmy później partię szachów, którą udało mi się wygrać.

Napisałem w poprzednim mailu, że ten kamienny krąg to tajemnicze miejsce. Tak, bardzo tajemnicze. Na szczycie klifu, na ubogiej łące stoi kamienny owal złożony z kilkudziesięciu kamieni średnio o wysokości 1,5 m. Średnica tego owalu to jakieś 50 m w dłuższym miejscu i 25 w węższym. Niektóre kamienie w określonych godzinach pokazują kierunki świata. Na innych cień słoneczny wskazuje miejsca na niebie i ziemi związane z kalendarzem i astronomią (takie jak dzień przesilenia, 24 grudnia, deklinacja itp.). Najważniejszy jednak jest jego widok zwłaszcza o wschodzie i zachodzie słońca. Naprawdę robi wrażenie.

Miałem okazję spać tuż obok tajemniczego kręgu. Jestem szczęściarzem – żaden widok z okna luksusowego hotelu nie zastąpi tej trawy, widoku tych kamieni i gwiazd nad nimi.

W piątek 15 lipca przepłynąłem około 17 km. Rano był nieco słabszy wiatr (6-7 m/s), kierunek SW, stan morza 2 P. Wypłynąłem z Kasebergi o 8.30, mając przez cały czas wiatr z boku w twarz i dopłynąłem do Ystad o 12.30. I tu niespodzianka. Zaczepili mnie żeglarze z polskiego jachtu Belize, a że stan morza i siła wiatru zaczęły się radykalnie pogarszać postanowiłem zostać. Kapitan Belize zaprosił mnie na obiad, który sam przyrządził.

Okazało się, że w Ystad rozpoczynają się „Regaty Czterech Portów” i że lada moment będzie więcej polskich jednostek. Poszedłem więc w międzyczasie do kafejki internetowej w Ystad, by wrócić na obiad o umówionej porze. Całe szczęście, że nie popłynąłem, gdyż zerwała się straszna burza i wichura. Prędkość wiatru dochodziła do 30 m/s (potwierdzili to również liczni żeglarze odczytując wskazania z instrumentów na swoich łódkach).

Trwało to godzinę, ale była to straszna godzina… Kulminacja trwała około 20 minut i z nieba lała się wtedy ściana wody. Ci, którzy potem dopłynęli swoimi jachtami, opowiadali o tym wielkie historie. Ja zaś w tym czasie jadłem smaczny obiad na pokładzie Belize i opowiadałem o moich przygodach.

Wieczorem zrobiliśmy sobie z załogą Belize wieczór przy gitarze i przeróżnym alkoholu i było bardzo przyjemnie. W sobotę jak i w niedzielę wiatr przekraczał 10 m/s wiejąc z W. A że miałem miłe towarzystwo oraz liczne poczęstunki na polskich jachtach (np. pyszna zupa rybna po bolońsku, czy bardzo dobry ryż z tuńczykiem i jajkiem), zostałem i czekałem na poprawę pogody. Najwięcej przebywałem w towarzystwie załóg Belize i Amigo.

Był to bardzo miły czas, choć nie ukrywam mało efektywny, mając na uwadze mój cel podróży. Należy tu wspomnieć, że w portach jachtowych kajak od Stanisława Smereckiego (Siacha) robi wielkie wrażenie. Ludzie, którzy sami pielęgnują swoje łódki, są zachwyceni jego sylwetką i linią, a przede wszystkim tym, że jest z drewna!

W poniedziałek 18 lipca przepłynąłem około 25 km. Wyruszyłem rano o 10.00 razem ze startującymi żeglarzami. Oni popłynęli do Ronne, ja zaś w przeciwną stronę na zachód. Niestety około południa znów wiatr się wzmógł i zaczęło mocno padać, więc po przepłynięciu 9 km postanowiłem przeczekać na piaszczystej plaży. Zdecydowałem się na to lądowanie, gdyż wiedziałem z wcześniejszych prognoz, że wiatr będzie malał i powinienem bez większych problemów pokonać samodzielnie przybój startując z plaży.

Deszcz szybko się rozproszył, a ja po drzemce wyruszyłem dalej o 16.00. Dzień zakończyłem około 21.00 lądując na plaży 9 km przed Smygehamn. Tutaj spotkałem sympatycznych rowerzystów z Czech, z którymi miło spędziłem resztę wieczoru (cdn.).

23.07.2005, godz. 22.30, telefon

Kilkuminutowy telefon od Pawła na komórkę. Nocuje w pobliżu Malmo. 24 lipca planuje płynięcie ze Szwecji do Danii (okolice Kopenhagi). Paweł kilka razy akcentuje dużą życzliwość spotykanych ludzi. Zapraszają go często na kolacje czy też na pokład jachtów. Przeprowadzony został też z Pawłem wywiad „Polack ska paddla ända till Gibraltar” w szwedzkiej prasie „Ystads Allehanda”.

01.08.2005, godz. 18.04, telefon

Telefon anonsujący wysłanie maila z zaległym opisem w czasie 19-22 lipca.

01.08.2005, godz. 20.14, e-mail

19 lipca przepłynąłem około 9 km. Tego dnia rano czescy rowerzyści ruszyli w powrotną drogę przez Ystad-Świnoujście do Czech (miałem ochotę powiedzieć im „spotkajmy się na promie, wracam z Wami do Polski” – czasem łapie mnie taki kryzys i chce mi się zostawić wszystkie plany i wracać). Oni pojechali, a ja cóż – ruszyłem w swoją drogę. Niestety zaraz po przepłynięciu na skraj cypla w Smygehus dostałem silny wiatr zachodni w porywach dochodzący do 12 m/s. Zatrzymałem się więc w porcie, aby go przeczekać. Jest tu bardzo ładny port z muzeum, którego przesłania nie za bardzo rozumiem – trochę wyrobów ludowych, jakiś stary maszt (jakby fragment statku Wikingów) i w zasadzie to wszystko, ale Szwedzi zjeżdżają się tu licznie. Nie znalazłem żadnej informacji o tym miejscu w języku angielskim. Na miejscu znajduje się sklep i restauracja serwująca ryby złapane przez miejscowych rybaków. Nie odmówiłem sobie i spróbowałem – warto było! Popołudniu przyszła burza, najpierw jedna potem druga, a wiatr wcale nie zelżał.

W małych szwedzkich portach prysznice z ciepłą wodą są ogólnie dostępne bez dodatkowych opłat, z czego dość chętnie korzystałem. Wieczorem spotkałem miejscowych żeglarzy, którzy na wieść o tym, że płynę kajakiem z Bornholmu, jestem z Polski i mam tak ambitne plany podróżne, zaproponowali mi nocleg w pomieszczeniach klubowych. Było to bardzo miłe, zwłaszcza że w nocy dość obficie padało. Udostępnili kuchnię z pełną lodówką i w ogóle byli bardzo mili. Następnego dnia niestety wiatr nie zelżał i nic nie wskazywało, aby miał słabnąć. Jeden z żeglarzy zaproponował mi podróż samochodem do Trelleborga na zakupy, z czego skorzystałem. Popołudniu wciąż wiało, poszedłem więc na spacer wzdłuż wybrzeża. Wybrzeże różni się znacznie od spotykanego w Polsce – jest kamieniste i przy brzegu ciągną się pasy wyrzuconych przez morze glonów, wydających bardzo charakterystyczny zapach, czasami bardzo intensywny i nieprzyjemny. Na tych glonach roi się tysiące much i innych stworzeń latających. Późnym popołudniem przyszła wielka burza. Dosłownie ściana wody. W Polsce tak siarczysty deszcz pada bardzo rzadko. Na szczęście zawczasu zdążyłem wrócić ze spaceru. Wieczorem zostałem zaproszony przez członków miejscowego jachtklubu na grilla. Okazało się, że wrócił z bardzo długiej podróży (dookoła świata) jeden z jego członków. Co ciekawe – byłem na tym przyjęciu traktowany z równą estymą, jak ów żeglarz. Przyjęcie było bardzo udane. Noc spędziłem w świetlicy klubowej.

21 lipca przepłynąłem około 25 km. Rano udało mi się wypłynąć. Nadal wiał zachodni wiatr, ale zdecydowanie zelżał (do 6 m/s). Rano, tzn. około 10. przyjechali miejscowi dziennikarze z gazety z Trelleborga i przeprowadzili ze mną krótki wywiad. Nie wiem czy się ukazał, czy nie – mieli mi przesłać mailem wywiad i zdjęcia, które robili, ale jak do tej pory sygnału od nich nie mam. Popłynąłem najpierw do Trelleborga, pamiętając jednak o tym (pływałem w tym rejonie 2 lata wcześniej), że w samym Trelleborgu nie ma portu dla małych jednostek. Zatrzymałem się więc na plaży przed tą miejscowością. W głębi zatoki wiatr zelżał jeszcze bardziej. Do centrum miałem jakieś 5 km. Przeszedłem się tam, a w trakcie pobytu w kafejce internetowej znowu przeszła burza ze ścianą wody i co ciekawe tym razem padało znacznie dłużej (około godziny), lecz niebo było bardzo jasne. Lało nie wiadomo skąd… Późnym popołudniem wyruszyłem w dalszą drogę. Bardzo lubię takie popołudniowo-wieczorne płynięcie, gdy nie ma prawie wiatru i fali, jest chłodniej i tak jakoś nostalgicznie.

Dzień zakończyłem w małym porcie przed półwyspem Falsterbo (w tej chwili nazwy portu nie pamiętam, ale obiecuję uzupełnić). Wziąłem prysznic i noc spędziłem na trawniku portowym.

Rano (22 lipca) wiatr znów się wzmógł (do 10 m/s) i nadal był zachodni. Wiedząc jednak, że przede mną jest półwysep i że za jakieś 5 km będzie mnie osłaniał, wypłynąłem. Początkowo planowałem z krańca półwyspu od razu płynąć w kierunku Rodvig w Danii (około 28 km). Z racji jednak tego, że wiatr był silny i miałbym go z boku, postanowiłem dotrzeć do mostu łączącego miasto Malmo z Kopenhagą i wzdłuż niego popłynąć do Danii, przy okazji podziwiając – było nie było – nie byle jaki most. Po wschodniej stronie półwyspu osłoniętej od wiatru mnóstwo ludzi wyległo na plaże. Ja również postanowiłem trochę odpocząć. Następnie kanałem przepłynąłem na drugą stronę półwyspu i zatrzymałem się w porcie na posiłek. Spotkałem tu żeglarzy, z którymi rozmawiałem w Ystad. Rozglądałem się za polską flagą na jakimś jachcie, jednak niestety nic nie wypatrzyłem. Wiatr po tej stronie był silny i w porywach dochodził do 12 m/s. Wiał dokładnie od mostu, który znajdował się ode mnie około 14-15 km i wyglądał z tej perspektywy na całkiem nieduży. Postanowiłem płynąć dalej. Wybrałem trasę przy samy brzegu mając nadzieję, że wiatr przy samym brzegu będzie słabszy.

Port przy kanale jest wysunięty około 3 km w morze, tzn. w głąb półwyspu. Tak też zrobiłem – był to jednak bardzo trudny odcinek, posuwałem się momentami z prędkością 1,4-1,8 km/h. Po trzech godzinach niezłego mordowania postanowiłem wylądować przy małym rybackim pomoście obok kilku altanek „niedzielnych rybaków” (cdn.).

06.08.2005, godz. 18.29, telefon

Paweł dotarł do miejscowości Nykobing Fulster (Dania) i 7 sierpnia przy sprzyjających warunkach pogodowych będzie płynął do Niemiec (około 40 km). Pogoda cały czas jest deszczowa i niekorzystne wiatry też utrudniają płynięcie. Paweł nawiązał kontakty z dwoma klubami kajakowymi (jeden właśnie z Nykobing Fulster). Spotyka się wielką życzliwością Duńczyków i to z pewnością dodaje mu otuchy na dalszą podróż.

09.08.2005, godz. 19.12, telefon

W dniu 9 sierpnia Paweł przepłynął z Danii do Niemiec przez cieśninę Fehmarn (około 20 km). Płynięcie rozpoczął kilka kilometrów na wschód od miasta Rodby (wyspa Lolland) do miejscowości Puttgarden na wyspie Fehmarn. Utrudnieniem był znów niekorzystny wiatr (północno-zachodni) i duży ruch statków. Siła wiatru podczas płynięcia wynosiła od 3 do 4 B a stan morza 3 P.

13.08.2005, godz. 19.16, telefon

Paweł cały czas znajduje się na wyspie Fehmarn i przy niesprzyjających warunkach pogodowych powoli opływa ją w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Paweł prosi o przesłanie dokładniejszych przepisów prawnych dotyczących uprawiania kajakarstwa morskiego w Niemczech. Wysłaliśmy więc zapytanie do Deutscher Kanu Verband (DKV). Odpowiedź przyszła kolejnego dnia – odesłaliśmy ją do Pawła mailem. Dla zainteresowanych przesyłamy odpowiedź DKV w j. angielskim:

there are different environment – rules for seakayaking in Germany. You can find them on this site: http://www.wattenmeer-nationalpark.de. For your first information you have to know, that paddling isn’t allowed in the areas of the three North-Sea National Parks (National Park Wattenmeer), three hours before and three hours after the highest water of the tide. Paddling is allowed at the official waterways

13.08.2005, godz. 19.05, e-mail

Na początku chciałem bardzo gorąco podziękować Marianowi Kusiowi, który bezinteresownie pomaga mi i zaopatruje mnie w mapy obszaru, po którym mam płynąć. Mapy drukuję głównie w kafejkach internetowych. To jest dla mnie bardzo duża pomoc – dziękuję jeszcze raz Marianie!

Piszę ciągle o tym, co mnie spotyka. Myślę, że nadszedł już czas, aby napisać na czym płynę (nie jest to tekst sponsorowany) – Noe, czyli kajak od Siacha.

Jednostki morskie mają swoje nazwy. Mój kajak został zbudowany z myślą o pływaniu po morzach i oceanach, więc nadałem mu imię. Wiem, pewnie jestem nazbyt symboliczny, ale uznałem, że musi mieć nazwę, która nie może przynieść pecha, a co więcej, która związana będzie z ratunkiem przed morskim żywiołem. Uznałem więc, że Noe jako opiekun mojej jednostki to dobry pomysł. Noe ma 6,5 m długości, a w najszerszym miejscu 98 cm. Wykonany jest ze sklejki 5 mm pokrytej żywicą epoksydowa i włóknem szklanym. Kadłub jest ze sklejki sosnowej, pokład zaś z mahoniowej. Dno kajaka dodatkowo wzmocnione jest tkaniną kewlarowo-węglową. Konstrukcja opiera się na wielu wręgach, które sprawiają, że jest on bardzo wytrzymały. Wyglądem przypomina, jak każdy kajak, wrzeciono. Mój kajak jednak w części rufowej jest ścięty. Poza tym zwykle kajak jednoosobowy (bo taki jest Noe) kokpit ma cofnięty do tylu – Noe zaś kokpit ma lekko z przodu (oparcie siedzenia wypada dokładnie na środku długości kajaka). Od dziobu do środka kajak się rozszerza (kształt zbliżony do wykresu funkcji F(x)=1/2x). Później przez prawie 2 m jest szeroki na 98 cm, na koniec nieznacznie się zwęża. Dziób można porównać do ostrosłupa dodatkowo przyciętego z jednej strony o jednej osi symetrii. Dokładniej kadłub składa się z czterech płaszczyzn, a pokład dziobowy z dwóch. Oś symetrii jest w przekroju pionowym. Rufa, czyli przestrzeń od kokpitu do końca kajaka, na poziomie kadłuba to także 4 płaszczyzny, pokład jednak tutaj jest owalny (łuk koła o promieniu 1 m). Pozwala to na chodzenie po nim na morzu – próbowałem i kajak zachowuje się bardzo stabilnie. Ster jest konstrukcyjnie zbliżony do steru w Kadecie (taki rodzaj żaglówki). Zewnętrzne wymiary kokpitu są standardowe (pasuje np. fartuch od Prijona Excursiona). Wewnątrz kokpit jest tak zbudowany, aby można było w nim spać (przetestowane). Znajdują się tam grettingi zapewniające suchość i przestrzeń wystarczającą do wyciągnięcia nóg oraz przewracania się z boku na bok podczas snu. Noe posiada trzy luki bagażowe. Jeden na dziobie, umieszczony niesymetrycznie po prawej stronie oraz dwa, jeden za drugim na rufie. Mają one bardzo dobrze sprawdzające się, jak się w praktyce okazało, klapy zamykające. Noe wyposażony jest w trzy gniazda na maszty. Niestety do tej pory w zasadzie nie miałem dnia, kiedy byłby sprzyjający wiatr – żagli więc nie przetestowałem. Nautycznie Noe jest tak zaprojektowany i wykonany, że bardzo dobrze tnie wodę (nie powoduje chlupania przy szybszym płynięciu). Można w nim płynąć przy bezwietrznej pogodzie bez problemu z prędkością 6 km/h. Gdy jest wiatr i fala, sytuacja się pogarsza. Przy wietrze do 2 B i morza 2 P osiągam w nim prędkość 4,5-5 km/h (płynięcie pod wiatr). Przy wietrze 5 B i stanie morza 4 P moja prędkość spada do 1,7-2,2 km/h. Trzymanie kierunku jest natomiast bardzo dobre.

Do tej pory nie miałem przyboju, który byłby dla Noe kłopotliwy. Gdy się nim płynie, fale tak rozbijane są przez kadłub, że fartuch prawie nie jest potrzebny, niewiele kropel spada na kokpit, nawet w trudnych warunkach.

Wiosło, którego używam, ma długość 2,52 m. Sam kajak waży około 80 kg. Mam około 100 kg bagażu (docelowo może być nawet do 300 kg). Ja sam ważę 70 kg. Każdego dnia (o ile płyniemy) przenosimy wraz z Noe ćwierć tony z miejsca na miejsce ku… Atlantykowi.

16.08.2005, godz. 23.01, sms

Dziś aresztowała mnie policja wodna, bo wpłynąłem na teren poligonu, ale po negocjacjach skończyło się na mandacie za 10 Euro. (…) Pozdrawiam – Paweł.

18.08.2005, godz. 22.37, e-mail

Jestem w Kilonii (Kiel), jutro mam nadzieję rozpocząć płynięcie Kanałem Kilońskim. A z tym poligonem to było tak: wypłynąłem z Heiligenhafen i posuwałem się wzdłuż brzegów Zatoki Kilońskiej. Po 15 km zauważyłem ogrodzony teren i od razu wywnioskowałem, że to poligon. Zatrzymałem się i zrobiłem rekonesans z brzegu. Spotkani ludzie powiedzieli, że można przepływać tylko bez zatrzymywania się i dobijania do brzegu. Na samej granicy poligonu był camping. Było późno, a moi rozmówcy nie wiedzieli dokładnie, jaki jest rozmiar poligonu, więc postanowiłem przenocować. Następnego dnia postanowiłem płynąć trawersem przez zatokę w kierunku na latarnię morską 5 km na zachód od portu Liepe. Tak też zrobiłem wypływając około 12.00. Praktycznie rzecz biorąc płynąłem pod kątem 70 stopni do brzegu (do przepłynięcia miałem 18 km). Wiatr był dość słaby (2-4 m/s), więc prędkość miałem dobrą (5-5,5 km/h). Gdy byłem ok. 500 m od brzegu, usłyszałem krótką syrenę. Muszę też dodać, że od rana na granicy poligonu pulsowało czerwone światło. Gdy usłyszałem syrenę, popatrzyłem w stronę brzegu – nic się nie działo. Postanowiłem płynąć dalej. Po 2 godzinach miałem przepłynięte ponad 10 km w głąb zatoki i miałem właśnie zrobić odpoczynek, aż tu niespodziewanie podpłynęła do mnie morska policja. Płynęli po cichu, że zorientowałem się o tym, gdy byli dosłownie 15 m ode mnie. Pierwsze pytanie czy mówię po niemiecku, ja że nie, ale trochę po angielsku. Więc poprosili mnie o paszport, na to ja – ok., ale mam go głęboko w środku kajaka i może dopłynęlibyśmy do portu. Zaproponowałem Liepe, bo był najbliższy (8 km). Zapytałem jednak – o co chodzi. Oni na to, że wpłynąłem na teren Bundeswery i że oni muszą mnie aresztować, bo to wielki problem, a i tak mam szczęście, że oni podpłynęli, a nie wojsko, bo dopiero by było… Tłumaczę więc im – nie wiedziałem, że teren wojskowy jest wysunięty tak głęboko w morze i na mojej mapie nie ma zaznaczonej jego granicy i w gps też go nie ma. Powiedziałem, że bardzo mi przykro, ale płynę z Bornholmu i naprawdę nie miałem zamiarów łamać przepisów. Oni na to ok., ok., ale teraz szybko, szybko wiosłuj do portu i tam pogadamy. Pokazali mi kierunek, w którym mam płynąć i ruszyliśmy. Powiedziałem im jeszcze, że to jednak potrwa, bo mam tempo 5 km/h. Płynęli 100 m ode mnie. Gdzieś tak po 40 minutach byłem zmęczony, bo przecież właśnie miałem zrobić sobie wcześniej przerwę… Podpływają do mnie i pytają czy mam linę. Odpowiadam, że tak, ale hol mógłby być zbyt niebezpieczny, zwłaszcza że do portu płynęliśmy bokiem do wiatru, a ten się wzmagał. Zapytali mnie, czy mam pieniądze, bo będę musiał zapłacić. Odpowiedziałem, że mam bardzo niewielkie pieniądze, praktycznie tylko na jedzenie. Oni na to – czy mam 25 Euro. Tyle mam i jeżeli będzie trzeba zapłacę. W międzyczasie robili mi zdjęcia telefonem i pewnie wysyłali. Oglądali mnie też z każdej strony. W pewnym momencie, gdy byli bliżej, zaproponowałem, że dowód osobisty mogę im pokazać na wodzie i jeżeli trzeba, mogę też od razu zapłacić. Ucieszyli się chyba, bo nie uśmiechało im się płynąć w tym tempie. Powiedzieli, że ok., ale jeszcze kawałek musimy popłynąć (pewnie do granicy poligonu). Po następnych 10 minutach podpłynęli i kazali się zatrzymać. Jeden z nich wyszedł na pokład ich ścigacza z podbierakiem i włożyłem mu do tego podbieraka mój dowód. Dało się wyczuć, że atmosfera się rozluźniła. Gdy wcześniej w trakcie płynięcia uśmiechałem się do nich, robili marsowe miny. Teraz już odpowiadali uśmiechami. Pozwolili też całą tę sytuację sfotografować. Gdy mnie już spisali, powiedzieli, że teraz muszę zapłacić karę 25 Euro. Powiedziałem ok. – też chciałem mieć to z głowy. Miałem jednak banknot 50 Euro, a oni nie mieli wydać. Powiedziałem też, że mam jeden banknot 10 Euro (tak rzeczywiście było). Pogadali wtedy ze sobą i powiedzieli – niech będzie 10 Euro. Zapłaciłem, a oni wystawili mi kwit, abym nie myślał, że pieniądze są dla nich. Na koniec pogadaliśmy o moich planach. Zaprosiłem ich do odwiedzenia strony internetowej i że zamieścimy na niej zdjęcia z tego spotkania. Ucieszyli się i życzyli mi powodzenia w podróży i realizacji planów atlantyckich i odpłynęli z powrotem do Heiligenhafen, a ja powiosłowałem do portu Liepe troszkę odreagować i to tyle z przygodą na poligonie. Aha, powiedzieli mi jeszcze, że mam pecha, bo dzień wcześniej nic by nie było (akurat dziś rozpoczęły się ćwiczenia). Pecha albo szczęście, bo mam fajne zdjęcia i co opowiadać…

22.08.2005, godz. 14.16, sms

Pozdrowienia z Morza Północnego. Kanał Kiloński za mną. Pewnie będę wieczorem w Hamburgu to coś napiszę. Paweł.

23.08.2005, godz. 19.58, e-mail

Przepłynąłem Kanał Kiloński i postanowiłem pojechać do Hamburga (dzień wolny). Korzystając z okazji trochę popiszę, wracając pamięcią do okolic Malmö w Szwecji, przeprawy wzdłuż mostu łączącego Malmö z Kopenhagą, opłynięcia Zatoki Koge i dopłynięcia do Rodvigu (23 lipca – 1 sierpnia), aby uzupełnić lukę w moim wcześniejszym opisie.

W porcie Klugshamn koło Malmö spędziłem 1,5 dnia (zapowiadane zagrożenie sztormem, częste deszcze i burze). Dwa razy byłem w Malmö. Nieźle lało, noce spędzałem więc w… jednej z toalet. W porcie nie bardzo chcieli się zgodzić, abym rozbijał namiot, więc wybrałem większą toaletę dla niepełnosprawnych. Są takie w każdym porcie niezależne od kart wejściowych. Było czysto, więc co robić – lepsze to niż moknąć… Nie wiem czy się zorientowali, nikt uwagi mi nie zwrócił.

W poniedziałek rano (25.07) przewidywany był słabszy wiatr SE mający się zmienić w trakcie dnia na S. Gdy wyruszałem około 10.00 siła wiatru wynosiła 6-7 m/s. Do połowy mostu Malmö – Kopenhaga szło mi całkiem dobrze (prędkość 5,5-6 km/h). Co prawda padało, ale co tam. Płynąłem kursem na WWN, zbliżając się nieznacznie do mostu. W połowie mostu (dwa przęsła za miejscem gdzie statki pod nim przepływają) zauważyłem, że choć dziób kajaka jest skierowany tak jak dotychczas, moja prędkość radykalnie zmalała. Popatrzyłem na flagę, którą mam od Marka Czaczki (wielkie dzięki!). Flaga jest zarazem moim wskaźnikiem kierunku wiatru. Nie zmienił się on jednak, ale patrząc na GPS kurs stał się NNW. Skierowanie dziobu bardziej na południe nic nie dawało, a prędkość spadła do 2 km/h. Uświadomiłem sobie w tym momencie, że jest tu bardzo silny prąd z południa na północ. Zaczęło się promowanie. Dziób skierowany na SW (kierunek poruszania NW, prędkość 2-2,5 km/h). Na szczęście po czasie około 30 minut prąd zmalał, a ja byłem już po północnej stronie mostu. Opłynąłem małą wyspę, na której most przechodzi do tunelu. Za wyspą w odległości około 2 km minąłem zieloną latarnię kierunkową prowadzącą do Kopenhagi i skierowałem się na południe. Niestety wiatr zmienił się też na południowy i wiał mi prosto w twarz. Prędkość spadła do 3-3,5 km/h. Płynąłem tak wzdłuż brzegu i znalazłem mały port. Okazało się, że jest to port służb ratunkowych kopenhaskiego lotniska i nie wolno z niego korzystać w turystycznej żegludze. Wpłynąłem jednak, aby odpocząć i nie wysiadając z kajaka przeczekałem tam ok. 30 minut. Ruszyłem dalej i po dobrej godzinie zmagań dotarłem do portu Dragor. Tutaj spotkałem się z wielką życzliwością i zainteresowaniem. Pewni Państwo Karen-Lise i Torben Ibsen zaprosili mnie do siebie do domu na kolację. Udostępnili mi pralkę i suszarkę, także mogłem wyprać część rzeczy, a także zaproponowali nocleg. Zdjęcia znajdujące się na stronie [w zakładce „Galeria” – przyp. red.] pochodzą właśnie z Dragor i były zrobione przez Torbena, a następnie przesłane na moje konto mailem. Żółta koszulka, w której jestem w kajaku, to prezent od Torrbena i Karen-Lise. Następnego dnia (26.07) wiatr dalej był S (5-7 m/s) i postanowiłem płynąć dalej. Opłynięcie Zatoki Koge zajęło mi 4 dni, gdyż wiatr praktycznie przez cały czas miałem w twarz. Miejsca, w których spałem i dane wiatrowo-kilometrowe uzupełnię (akurat nie mam przy sobie tych danych). W piątek wieczorem (29.07) dotarłem do Bogeslow – małego portu rybackiego na skraju zatoki Koge.

W sobotę (30.07) wyruszyłem do Rodvig wzdłuż kredowego Klifu Stevns. Wiatr był silny SW i posuwałem się z prędkością 3,5-4 km/h. Po 3/4 dystansu znajduje się kościółek na klifie (odpowiednik naszego Trzęsacza, ale jeszcze nie osunięty – Duńczycy wymyślili sposób na wodę i usypali wał kamienny przed klifem, więc fale nie dochodzą do samego zbocza). Była tam też mała zatoczka, więc przystanąłem, aby go obejrzeć. Kościół jest nie użytkowany (udostępniony do zwiedzania). Właściwie same mury. Byłem jednak zszokowany, gdy zobaczyłem jak duńscy turyści palą w środku papierosy! Wyruszyłem dalej, a wiatr się wzmógł zdecydowanie. Musiałem jednak płynąć, gdyż nie było gdzie się zatrzymać (moja prędkość momentami spadała do 0,8 km/h). Wykorzystując jednak malutkie zatoczki, gdzie siła wiatru była nieco mniejsza (wiało dokładnie równolegle do brzegu) brnąłem do przodu. Odcinek od kościółka do portu w Rodvig (ok. 5 km) płynąłem ponad 2 godziny. Do portu w Rodvig dopłynąłem padnięty. Przepłynąłem w tym dniu ok. 20 km.

W Rodvig pierwszą noc spałem na plaży (tuż obok portu), następną zaś na jachcie Cocoon należącym do bardzo sympatycznej holenderskiej rodziny. Tego dnia nie płynąłem (wiatr nadal był silny 4-5 B, a ja jeszcze odczuwałem skutki zmagań z dnia poprzedniego). Jak łatwo się domyśleć, zaprosili mnie, gdyż zanosiło się na deszcz. Poczęstowali pyszną zupą z puszki i domowym winem. Następnego dnia (poniedziałek, 01.08) mimo zapowiadanego silnego wiatru postanowiłem płynąć. Gdy wypływałem z portu, było w porządku, ale po wypłynięciu z zatoki wiatr miał siłę 5 B i prawie stałem w miejscu. Zdecydowałem się wylądować na kamienistej plaży po przepłynięciu ok. 4 km obok opuszczonej szkoły. Tak mi to wyglądało, ale nie miałem kogo zapytać.

Postanowiłem pojechać więc tego dnia do Kopenhagi. Pobyt w Kopenhadze zaowocował okazyjnie nabytym aparatem Pentax Optio WP. Okazyjnie, bo normalnie kosztuje w Danii 3000 DK. W związku z wyprzedażą jego cena w sklepie była 2800 DK. Powiedziałem jednak sprzedawcy, że mam tylko 2600, a płynę kajakiem i taki wodoszczelny aparat bardzo by mi się przydał. I tu mnie zaskoczył… Popatrzył na mnie, postukał w komputer i zaproponował 2500 DK. Nie chciało mi się wierzyć… Mam więc aparat i będę mógł się dzielić widokami, które mam okazję zaobserwować. Tak w ogóle przyszedł mi do głowy pomysł na konkurs fotograficzny. Wielu kajakarzy nieraz śpi w bardzo rożnych miejscach, często bez namiotu, czasem pod jakimś zadaszeniem, albo po prostu pod chmurką. Proponuję konkurs i deklaruję ufundowanie nagrody (bardziej symbolicznej niż materialnie wartościowej) na zdjęcie z takiego noclegu. Co widziałeś zaraz przed zaśnięciem lub zaraz po przebudzeniu? Jednym słowem konkurs pod tytułem „sen z widokiem na…”. (…) Ciekawe czy będzie zainteresowanie?

26.08.2005, godz. 21.31, e-mail

Od wczoraj jestem w Bremerhaven i przygotowuję się do rozgrywki z pływami. Jutro egzamin praktyczny. Jak spojrzycie na mapę, widać, że najpierw muszę płynąć z odpływem, a potem z przypływem, z tym, że w momencie zmiany odpływu na przypływ brzeg jest w zupełnie innym miejscu niż mapa pokazuje. W związku z tym muszę dobrać trasę dopasowaną do czasu, prędkości (z uwzględnieniem siły wiatru), jednym słowem niezła zabawa. Wydaje mi się, że wiem, jutro okaże się jednak czego nie wiedziałem, bądź nie wziąłem pod uwagę.

Teraz trochę popiszę kontynuując mój opis z 23 sierpnia (zakończyłem na tym, że pojechałem do Kopenhagi i kupiłem aparat fotograficzny).

 26.08.2005, godz. 22.23, e-mail

(cd. maila z dnia 23 sierpnia)

Napisałem, że zostawiłem kajak na plaży i pojechałem do Kopenhagi (01.08). Wiem – u nas to nie do pomyślenia. Tutaj nikt nie zwróciłby pewnie na niego zbyt wielkiej uwagi (jeżeli ktokolwiek na to pustkowie dotarł). Przyznaję jednak, że wracając w nocy z Kopenhagi (około 1.00), idąc do kajaka około 5 km od stacji kolejowej, trochę się bałem, czy zastanę kajak i w jakim stanie. Wszystko było jednak w jak najlepszym porządku.

Następnego dnia rano (02.08) zaraz po przebudzeniu postanowiłem płynąć, a śniadanie zjeść w Fakse. Tak też zrobiłem. Wiatr, choć z tego samego kierunku, osłabł do 6-7 m/s, więc mogłem jakoś płynąć (3,5-4 km/h). Po dopłynięciu do Fakse (ok. 14 km) zjadłem dobre śniadanie, poszedłem na zakupy, spacer i czytałem instrukcję do mojego nowego aparatu. Instrukcję miałem już wcześniej wydrukowaną, gdyż ten zakup planowałem jeszcze przed wyjazdem. Zaczytałem się i okazało się, że już 17.00. Zacząłem przygotowywać się do popołudniowego wypłynięcia. Nagle jeden z miejscowych rybaków zaczepił mnie mówiąc, że kiedyś był w Polsce i pytając, co ja tu robię w takiej małej łódce. Zapraszał do siebie do domu, niestety jego posiadłość, tak brzmiało to w jego opowieści, była 3 km w kierunku Rodvig, czyli tam skąd przypłynąłem. Podziękowałem mając świadomość jak i tak czas między palcami mi przecieka. Zaproponował mi mały port oddalony o 23 km, z jego relacji bardzo ładny i taki nastrojowy. Wyruszyłem o 17.45. Dalej musiałem płynąć mniej więcej na SSW (wiatr wiał z siłą 4-5 m/s z WWS). Przede mną była zatoka wysunięta na jakieś 3 km o średnicy 9 km. Postanowiłem ją sforsować, czułem się bardzo dobrze, więc… ruszyłem. Okazało się, że przez cały czas udaje mi się, pomimo przeciwnego wiatru, utrzymywać prędkość 5,5 -5,8 km/h, a gdy wiatr z późniejszą porą ucichł, moja prędkość wzrosła do 6-6,2 km/h. Po dwóch godzinach okazało się, że mam przepłynięte 12 km, więc może jednak dopłynę do tego uroczego, małego portu… Wiatr praktycznie ustał. Udało się i to w jakim czasie! W porcie byłem o 22.05, a po drodze czasem robiłem zdjęcia (mam przecież nowy aparat!). Tego dnia przepłynąłem 37 km bez stresu i mordęgi, choć przyznaję – byłem po tym wszystkim zmęczony. Port okazał się faktycznie urokliwy. Dla wszystkich żeglarzy problemem było, gdzie będę spał. Chyba pod ich presją tego wieczoru rozbiłem – po raz pierwszy w trakcie tej wyprawy – mój namiot. Otoczenie portu stanowiło kilka bardzo urokliwych domków, a wśród nich mnóstwo ptaków na drutach (gdy jest przypływ to wyspa). Tyle to jeszcze nigdy w jednym miejscu nie widziałem. Na zdjęciach zresztą to dobrze widać…W tej osadzie jako jedynym miejscu w Skandynawii widziałem mały sklepik spożywczy (nie supermarket) prowadzony przez starszą panią, coś w stylu jak u nas najczęściej można spotkać na wsi, tylko bardziej zadbany.

Rano czułem jeszcze skutki mojego płynięcia, ale cóż – postanowiłem płynąć dalej. Z rożnymi odpoczynkami i miłymi spotkaniami pod wieczór dotarłem do Vindbyholt. Tego dnia wiał słaby wietrzyk 2-3 m/s. Gdy dopłynąłem do portu w miejscowości Vindbyholt, na pomoście podeszło do mnie dwóch ludzi i powiedzieli, że są z miejscowego „Roklubu” (tak tu się nazywa kluby kajakowo-wioślarskie) i zapraszają mnie do siebie, gdyż zaraz obok mają stanicę. Skorzystałem oczywiście z zaproszenia. Na noc udostępnili mi pomieszczenia klubowe i kuchnię, mogłem korzystać ze wszystkiego, czego potrzebowałem. Rozmawialiśmy też o mojej podróży i o ich pływaniu. W Danii kajakarstwo jest bardzo popularne, praktycznie w każdej większej miejscowości jest klub kajakowy. Jednak dla nich pływanie długich odcinków w głąb morza jest wręcz niewyobrażalne. To bardzo ciekawe… Mają sprzęt, umiejętności (bardzo duże, wielu z nich trenuje codziennie przed lub po pracy, zarówno siłowo jak i technicznie), ale pływanie morskie (rzecznego prawie nie ma, na półwyspie jutlandzkim jedynie kilka tras) jest dla nich tylko przy brzegu. Odcinek 12 km to dla nich wielka, naprawdę wielka przeprawa. Ale też uważają kajakarstwo morskie za sport dla wszystkich, żadne tam ekstremum. U nas chyba jest odwrotnie…

Tego dnia przepłynąłem 26 km (tj. w środę, 03.08).

 02.09.2005, godz. 13.13, e-mail

Przesyłam zdjęcia zrobione przez bardzo miłych Polaków mieszkających w Emden, u których gościłem (Państwo Teresa & Ronald Jaschke). Wkrótce będę przekraczał granicę niemiecko-holenderską. Pozdrawiam – Paweł.

08.09.2005, godz. 15.01, e-mail

Znowu mi skasowało maila z relacją!!! To jest tak irytujące!!! No nic, piszę jeszcze raz…

Dzisiaj pewnie dopłynę do Harlingen i następne dni będę płynął po otwartym morzu na południowy-zachód (wiatr ma być ponoć sprzyjający).

Ogólnie radzę sobie coraz lepiej, także z pływami, które potrafią nieźle dokuczyć. W piątek (02.09) przepłynąłem z Delfzijl do Eemshaven (port dla dużych statków rybackich, brak pomostów pływających), co oznaczało dla mnie brak możliwości bezpośredniego cumowania. W efekcie noc spędziłem na jakiejś pływającej platformie remontowej. W sobotę (03.09) udało mi się przepłynąć dzięki sprzyjającemu wschodniemu wiatrowi i wykorzystaniu żagla 61 km!!! To mój rekord w tej wyprawie. Trasa z Eemshaven do Lauwersoog jest okresowa, tzn. można nią płynąć tylko przy odpowiednio wysokim stanie wody, potem woda się kończy i trzeba czekać w piasku i błocie na przypływ (nawet płynąc kajakiem). Spotkało mnie to. W pewnym momencie mogłem już tylko ciągnąć kajak, a potem pozostało już tylko czekanie na przypływ. Krajobraz przy braku wody jest iście księżycowy. Spotkać jednak można masy ptactwa i czasem foki, które z wielką ciekawością przyglądały się mojej osobie. Do Lauwersoog dotarłem o 23., gdy śluza do portu jachtowego była już zamknięta. Kolejną noc spędziłem w porcie dla dużych statków. Tym razem był jeden pływający pomost. Jak się później (tzn. rano) okazało, spałem pod posterunkiem policji wodnej. Rano budzę się, a tu stoi nade mną policjant… W pierwszej chwili przestraszyłem się, po chwili jednak pan policjant okazał pełne zrozumienie, gdy wyjaśniłem, że ja jestem ten od tego kajaka, co stoi przy ich pomoście i że w nocy przypłynąłem. Powiedział, że nie ma problemu i że śluzę otwierają o 9. i jest ok. W niedzielę (04.09) nie płynąłem, gdyż miałem rewolucje żołądkowe. Efekt oszczędzania i zakupów na zapas – niewskazana praktyka przy braku lodówki. W poniedziałek (05.09) przepłynąłem na wyspę Schiermonnikoog (naprzeciwko Lauwersoog). Bardzo ładna, nieduża wyspa z portem otwartym okresowo, tzn. przy wysokiej wodzie (gdy woda opada, wszystko stoi w błocie). Wyspa jest niedaleko (ok. 7 km w linii prostej), lecz trasa do niej to niezły labirynt. Jest ona co prawda oznakowana, ale płynięcie i tak jest dość skomplikowane, bo po głębokiej wodzie jest kilometrów 14 i pierwsze 8-9 płynie się z odpływem, a ostatnie pięć z przypływem (ale początek przypływu trzeba przeczekać, bo woda wtedy jest zbyt niska). Alternatywą jest to, co przerobiłem w powrotnej drodze we wtorek (06.09) – płynięcie „na skuśkę” przy głębokiej wodzie w poprzek prądu. Prędkość wtedy jest niezbyt wysoka (4,5-5 km/h), ale tylko 7 km i bez czekania. Jest to jednak dość ryzykowne, gdyż można wpakować się na mieliznę (miałem momenty, że wiosłem zahaczałem o dno). W drodze na Schiermonnikoog złamało mi się moje węglowe wiosło!!! Akurat w momencie, gdy przecinałem trasę dużych statków. W odległości około 1 km ode mnie znajdował się statek trałujący sieci i płynął w moim kierunku… Na szczęście trałujący statek płynie wolno, a szerokość takiej drogi wodnej (ok. 200 m) pokonałem jak w kanadyjce, czyli wiosłując jednym piórem z jednej strony. DLATEGO WŁAŚNIE NIEZBĘDNE JEST DRUGIE WIOSŁO W PŁYWANIU MORSKIM!

Po zejściu z toru wodnego mogłem je wyciągnąć i do wyspy szczęśliwie dopłynąłem. Moje węglowe wiosło jest składane i w miejscu składania przedłużone aluminiowym segmentem i właśnie w tym miejscu część, która wchodzi do przedłużki wyłamała się. Widocznie w efekcie ciągłej pracy (mam już przepłynięte ponad 1400 km) połączenie na złączu nie wytrzymało takiej próby. Udało mi się jednak naprawić złamane wiosło. Kupiłem tanią węglową wędkę teleskopową (5 Euro), pociąłem na kawałki i wkleiłem wyłamaną część. Mam nadzieję, że będzie dobrze, gdyż od wiosłowania ciężkim, długim wiosłem zupełnie się odzwyczaiłem (jako zapas mam wiosło z piórami polietylenowymi i z duraluminiowym drążkiem).

O pływaniu w warunkach pływów morskich dokładniej obiecuję napisać w kolejnych mailach. Paweł – błędny kajakarz (cdn.).

Od redakcji

Paweł Napierała dopłynął do Brugge w Belgii (około 100 km pozostało mu do Calais we Francji nad kanałem La Manche), skąd wrócił do Polski (kajak pozostał w Brugge).

W roku 2006 ma kontynuować swą podróż kanałem La Manche okrążając następnie Półwysep Bretoński i dalej przez Zatokę Biskajską do Przylądka Finisterre w Hiszpanii.

Kontakt z Pawłem: kaylantic@o2.pl

Polecamy również

Kto prenumeruje WIOSŁO, nie czeka!!

Prenumerata to gwarancja, że najnowsze WIOSŁO trafi do Twoich rąk tuż po wyjściu z drukarni.

Kalendarz KAJAKI 2025

Już po raz 21. wydaliśmy ścienny kalendarz kajakowy!

Copyright © 2025 WIOSŁO – Magazyn Kajakowy